Akurat wtedy, kiedy moja dezorientacja była największa, chmury zwarły szeregi i zapadła całkowita ciemność. Ja jednak nadal uparcie podążałem w górę; chwilami wydawało mi się, że urwisko zamieniło się w łagodny stok, na którym bez trudu mógłbym stanąć wyprostowany i dalszą część drogi przebyć szybkim marszem, chwilami zaś odnosiłem wrażenie, iż wiszę jak mucha, wczepiony wszystkimi czterema kończynami w spodnią stronę wystającego nad przepaść nawisu skalnego. Często byłem niemal pewien, że nie wspinam się, tylko pełznę w lewo lub w prawo, a raz niewiele brakowało, bym ruszył głową na dół w stronę, z której przybyłem.
Wreszcie jednak udało mi się dotrzeć do krawędzi. Postanowiłem, że zostanę tam tak długo, aż znowu będę cokolwiek widział. Otuliwszy się szczelnie płaszczem położyłem się na ziemi, po czym przetoczyłem na bok, aby oprzeć się plecami o skalną ścianę. Nie natrafiłem jednak na żaden opór, a kiedy ponowna próba także zakończyła się niepowodzeniem, znieruchomiałem na wznak, niemal pewien, że w jakiś niezrozumiały sposób pomyliłem kierunki i coraz bardziej zbliżam się do krawędzi przepaści.
W tej samej chwili gdzieś niedaleko ogromna bombarda wypluta z gardzieli śmiercionośny ładunek i żółtawy poblask oświetlił od spodu ciężkie, brzuchate chmury. Błysk trwał niespełna jedno uderzenie serca, ale zdążyłem zobaczyć, że istotnie dotarłem do krawędzi przepaści i że nigdzie w pobliżu nie ma śladu domu, który widziałem z dna wąwozu. Wkrótce potem, leżąc na nagiej skale, poczułem na twarzy pierwsze krople deszczu.
Następnego ranka, zmarznięty i przygnębiony, zjadłem część żywności zabranej z lazaretu, po czym zszedłem na drugą stronę wzgórza, którego jedno zbocze stanowiło strome urwisko. Stok po przeciwnej strome był znacznie łagodniejszy, ja zaś postanowiłem skorzystać z łatwiejszej drogi, zejść na dół, okrążyć wzniesienie i wrócić do głębokiego wąwozu zaznaczonego na mapie.
Niestety, nie zdołałem zrealizować tych planów — bynajmniej nie dlatego, żebym napotkał na swej drodze jakieś przeszkody niemożliwe do pokonania. Po prostu, po długim marszu znalazłem się w miejscu zupełnie niepodobnym do tego, do którego chciałem dotrzeć, gdyż wąwóz był znacznie płytszy, a strumień szerszy i spokojniejszy. Straciwszy na poszukiwania kilka wacht natrafiłem wreszcie na punkt, z którego (tak mi się przynajmniej wydawało) poprzedniego dnia dostrzegłem siedzibę pustelnika. Nie muszę chyba dodawać, że teraz nigdzie nie było ani pustelni, ani stromego urwiska, na którym stała.
Dopiero wtedy ponownie wyjąłem mapę, a przyjrzawszy się jej dokładnie zauważyłem sporządzony niezwykle delikatnym pismem podpis pod rysunkiem przedstawiającym chatę samotnika: Najdalszy Dom. Z jakiegoś powodu słowa te, a także sam rysunek, przywiodły mi na myśl nadrzewny domek, jaki Agia i ja widzieliśmy w dżungli, gdzie mąż i żona rozmawiali z nagim mężczyzną o imieniu Isangoma. Agia, która zdawała się sporo wiedzieć o Ogrodach Botanicznych, powiedziała mi wówczas, że nawet gdybym wrócił tą samą ścieżką, nie udałoby mi się po raz wtóry trafić do domku. Rozmyślając nad tym zdarzeniem, doszedłem do wniosku, że jej nie wierzę, choć wówczas z pewnością jej wierzyłem. Rzecz jasna, zmiana mego nastawienia mogła być reakcją na jej późniejszą zdradę albo też wtedy, zaledwie dzień po opuszczeniu Cytadeli, byłem znacznie bardziej naiwny i łatwowierny, choć nie sposób także wykluczyć możliwości, że uwierzyłem jej, ponieważ zobaczyłem tę rzecz i tych ludzi na własne oczy, a każdy z nas za najbardziej wiarygodnego świadka jest gotów uznać właśnie samego siebie.
Ogrody Botaniczne zbudował podobno Ojciec Inire. Czyż pustelnik nie mógł posiąść przynajmniej części tej samej wiedzy? Ojciec Inire zbudował także ów tajemny pokój w Domu Absolutu, który udawał zwykłe malowidło. Odkryłem to pomieszczenie wyłącznie dzięki wskazówkom starego czyściciela obrazów, który chciał, abym je odkrył. Teraz jednak przestałem się stosować do wskazówek Mannei…
Wróciłem na szczyt wzniesienia po łagodnym stoku i bez trudu odnalazłem strome urwisko oraz wąwóz ze spienionym strumieniem. Pozostały mi jeszcze co najwyżej dwie wachty dobrego oświetlenia, lecz mimo to postanowiłem zaryzykować: wkrótce okazało się, iż wędrówka w dół za dnia jest nieporównywalnie łatwiejsza od wspinaczki nocą. Po niespełna wachcie dotarłem na dno głębokiego wąwozu. który opuściłem minionego wieczoru. Tym razem w oknie nie płonęła lampa, lecz Najdalszy Dom stał tam gdzie przedtem, na skale, po której stąpałem zaledwie kilka wacht wcześniej. Pokręciłem głową, odwróciłem się i skorzystałem z resztek dziennego światła, aby ponownie przestudiować mapę narysowaną przez Manneę.
Zanim posunę się naprzód z moją opowieścią, czuję się w obowiązku podkreślić, iż wcale nie jestem pewien, czy w opisywanych przeze mnie wydarzeniach istotnie było coś nadnaturalnego. Co prawda Najdalszy Dom dwukrotnie ukazywał się moim oczom, lecz pierwszy raz miało to miejsce o zmierzchu, drugi zaś tuż przed jego zapadnięciem, nie sposób więc wykluczyć, iż stanowił on jedynie złudzenie: ściany i dach mogły być cieniami rzucanymi przez skały, oświetlone okno natomiast jasną gwiazdą.
Co się tyczy zniknięcia głębokiego wąwozu, którego nie mogłem odnaleźć zbliżając się z drugiej strony… Chyba żaden element rzeźby terenu nie znika nam z oczu równie łatwo i chętnie jak wszelkiego rodzaju wąwozy, doliny i rozpadliny, gdyż potrafią się ukryć nawet za najmniejszą nierównością terenu. Niektóre społeczności autochtonów wykorzystują to zjawisko przy budowie swoich wiosek, aby uchronić się przed niepożądanymi odwiedzinami maruderów i dezerterów: najpierw drążą w ziemi wąską szczelinę, potem zaś wykuwają lub wygrzebują w jej ścianach swoje domostwa. Jak tylko trawa porośnie wydobytą na powierzchnię ziemię, co następuje bardzo szybko, czasem nawet już po pierwszym zimowym deszczu, można przejechać nawet w odległości pół łańcucha od całkiem sporej osady, w ogóle nie zdając sobie sprawy z jej istnienia.
Nie wydaje mi się jednak, abym był aż takim głupcem. Co prawda mistrz Palaemon mawiał, że wszystko co niewytłumaczalne istnieje po to, byśmy nie odczuwali upokorzenia lękając się nocnego wiatru, ja jednak wolałem wierzyć, iż w tej budowli było coś naprawdę niesamowitego. Teraz wierzę w to nawet silniej niż podówczas.
Bez względu na to, jak przedstawiała się prawda, od tej pory trzymałem się ściśle wskazań mapy i zanim minęła druga nocna wachta, znalazłem się na stromej ścieżce prowadzącej do drzwi Najdalszego Domu. Zgodnie z tym, co powiedziała Mannea, na dotarcie do niego potrzebowałem równo dwóch dni.
Rozdział XVI
Pustelnik
Dom miał wąską werandę biegnącą wzdłuż całej frontowej ściany i skręcającą za rogi budynku. Takie same werandy widuje się czasem w lepszych wiejskich rezydencjach, których właściciele, nie lękając się żadnych niebezpieczeństw, lubią wieczorami zasiadać w fotelach i obserwować, jak Urth osuwa się coraz niżej i dalej od księżyca. Zastukałem do drzwi, a kiedy nie uzyskałem żadnej odpowiedzi, przeszedłem najpierw w lewą, potem zaś w prawą stronę, zaglądając w okna.
Niczego nie zobaczyłem, gdyż wnętrze domku było pogrążone w ciemności, ale przekonałem się, że weranda sięga aż do urwiska, na jej końcu zaś nie ma żadnej, choćby najskromniejszej barierki. Zastukałem ponownie, z takim samym rezultatem co przedtem, a następnie zacząłem się sposobić do snu (zadaszona weranda zapewniała mi warunki znacznie lepsze niż jakakolwiek kryjówka wśród skał), kiedy nagle usłyszałem ciche kroki.