Выбрать главу

— Daję ci słowo honoru. Ruszaj. W porządku.

Podniosłem się z miejsca. Opancerzony wóz przypominał nieco powozy, jakimi dostarczano do Cytadeli najważniejszych klientów: miał wąskie, zakratowane okienka, a średnica jego tylnych kół dorównywała wzrostowi mężczyzny. Doskonale gładkie, stalowe ściany stanowiły wytwór owej zapomnianej sztuki, o której wspomniałem Guasachtowi, a ukryci za nimi człekozwierze ponad wszelką wątpliwość dysponowali bronią znacznie lepszą od naszej. Wyciągnąłem przed siebie ręce, aby pokazać, że jestem nie uzbrojony, po czym ruszyłem najspokojniej jak potrafiłem w kierunku wozu, aż wreszcie w jednym z okienek pojawiła się twarz.

Słuchając opowieści o tych istotach, łatwo wyobrazić sobie coś o stałym kształcie, umiejscowione jakby w połowie drogi między zwierzęciem a człowiekiem. W rzeczywistości wcale tak nie jest, o czym miałem okazję przekonać się teraz, a także wcześniej, przy okazji spotkania z małpoludami w kopalni w pobliżu Saltus. Jedyne porównanie, jakie nasuwa mi się na myśl, to porównanie z brzozą kołysaną podmuchami silnego wiatru: w jednej chwili wygląda jak zwyczajne drzewo, w następnej zaś, kiedy pokaże spodnią stronę liści, przypomina jakieś nadnaturalne zjawisko. Tak samo ma się sprawa z człekozwierzami. W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że przez okienko spojrzał na mnie gigantyczny pies, ale zaraz potem doszedłem do wniosku, że to jednak człowiek o szpetnej, choć szlachetnej twarzy, ogorzałej cerze i bursztynowych oczach. Pomyślałem o Triskele i zbliżyłem ręce do kraty, aby poczuł mój zapach.

— Czego chcesz? — zapytał głosem szorstkim, ale dość uprzejmym.

— Ocalić wam życie — odparłem, lecz niemal natychmiast zrozumiałem, że popełniłem błąd.

— My chcemy ocalić nasz honor.

Skinąłem głową.

— Honor stanowi wyższą formę życia.

— Mów, jeśli wiesz, w jaki sposób możemy ocalić honor. Wysłuchamy cię, ale nie licz na to, że się poddamy albo postąpimy wbrew poczuciu obowiązku.

— Już postępujecie wbrew niemu.

Wiatr ucichł i w okienku natychmiast pojawił się wielki pies o białych zębach i świecących oczach.

— Wsadzono was do tego wozu nie po to, żebyście strzegli złota przed Ascianami, lecz po to, byście bronili go przed tymi obywatelami Wspólnoty, którzy pragnęliby zdobyć je w nieuczciwy sposób. Rozejrzyj się dokoła: Ascianie zostali pobici, a my jesteśmy lojalnymi poddanymi Autarchy, toczącymi walkę z przeważającymi siłami naszych wspólnych nieprzyjaciół.

— Będą musieli zabić mnie i moich towarzyszy, żeby dobrać się do złota.

A więc to jednak było złoto.

— Tak właśnie uczynią. Wyjdźcie i pomóżcie nam walczyć, dopóki jeszcze jest szansa na zwycięstwo.

Zawahał się, a mnie przemknęła przez głowę myśl, że może jednak nie popełniłem aż tak poważnego błędu, mówiąc o ratowaniu jego życia.

— Nie — powiedział wreszcie. — Nie możemy tego zrobić. Nawet jeśli twoje słowa są rozsądne, to nasze prawa nie opierają się na rozsądku, tylko na poczuciu honoru i posłuszeństwie. Zostaniemy tutaj.

— Ale zdajecie sobie sprawę, że nie jesteśmy waszymi wrogami?

— Każdy, kto pożąda tego, czego strzeżemy, jest naszym wrogiem.

— My strzeżemy tego samego. Jeśli ci włóczędzy i dezerterzy znajdą się w zasięgu celnego strzału, czy otworzycie do nich ogień?

— Oczywiście.

Wszedłem w środek gromady zrezygnowanych Ascian i poinformowałem ich, że chcę rozmawiać z dowódcą. Mężczyzna, który podniósł się z ziemi, był tylko trochę wyższy od pozostałych, a inteligencja malująca się na jego twarzy przypominała nieco tę, jaką czasem można dostrzec na obliczach przebiegłych szaleńców. Poinformowałem go, iż Guasacht przysłał mnie w swoim zastępstwie, ponieważ często miałem okazję rozmawiać z Ascianami i znalem ich obyczaje. Chodziło mi głównie o to, aby moje słowa usłyszeli trzej ranni strażnicy, którzy z pewnością widzieli, jak Guasacht zajmuje moje stanowisko obronne na granicy naszego terenu.

— Pozdrowienia w imieniu Grupy Siedemnastu — odparł Ascianin.

— W imieniu Grupy Siedemnastu.

Nie zdołał ukryć zaskoczenia, ale po krótkim wahaniu skinął głowa.

— Zostaliśmy otoczeni przez nielojalnych poddanych naszego Autarchy, którzy tym samym są nieprzyjaciółmi zarówno jego, jak i Grupy Siedemnastu. Nasz dowódca, Guasacht, obmyślił plan, który pozwoli nam wszystkim zostać przy życiu.

— Słudzy Grupy Siedemnastu nie powinni ginąć bez potrzeby.

— Otóż to. A oto, jak wygląda plan: zaprzęgniemy do stalowego wozu tyle naszych wierzchowców, ile trzeba, żeby ruszyć go z miejsca. Ty i twoi ludzie także będziecie musieli pomóc. Kiedy wóz ruszy, zwrócimy wam broń i razem uderzymy na nieprzyjaciół. Potem nasi i wasi żołnierze pójdą na północ, wy zaś będziecie mogli zabrać wóz wraz z jego zawartością.

— Światło Słusznej Myśli przeniknie każdą ciemność.

— Nie, nie udało nam się skontaktować z Grupą Siedemnastu. W zamian za wóz i złoto oczekujemy od was pomocy: po pierwsze, musicie pchać wóz, po drugie, walczyć ramię w ramię z nami, wreszcie po trzecie, zapewnić nam eskortę, która przeprowadzi nas przez wasze pozycje z powrotem na naszą stronę.

Oficer spojrzał na lśniący pojazd.

— Żadne niepowodzenie nie musi być ostateczne, ale po to, by osiągnąć ostateczny sukces, trzeba śmiałych planów i wielkiej siły.

— A więc zgadzacie się?

Aż do tej chwili nie zdawałem sobie sprawy, że się pocę. lecz teraz słone krople spłynęły mi z czoła do oczu. Otarłem je skrajem płaszcza, tak samo jak czynił mistrz Gurloes.

Ascianin ponownie skinął głową.

— Uważne studiowanie Słusznej Myśli prędzej czy później pozwala odnaleźć ścieżkę wiodącą do sukcesu.

— Otóż to. Ja także ją studiowałem. Niech nasze wysiłki będą poparte innymi wysiłkami.

Kiedy wróciłem do wozu, przy okienku zjawił się ten sam człeko-zwierz co przedtem, tyle tylko, że teraz wydawał się nieco bardziej przyjaźnie nastawiony.

— Ascianie zgodzili się pomóc przy wyciąganiu waszego pojazdu z błota, ale najpierw będziemy musieli go rozładować.

— To niemożliwe.

— Jeśli tego nie zrobimy, to najdalej o zachodzie słońca złoto przepadnie na zawsze. Nie żądam, żebyście je nam oddali: po wyładowaniu nadal będziecie go strzegli, a jeśli uznacie, że ktoś zanadto się zbliży, będziecie mogli go zastrzelić. Ja zostanę z wami, bez broni, zdany na waszą łaskę i niełaskę.

Musiałem się jeszcze sporo nagadać, ale wreszcie przystali na moją propozycję. Poleciłem naszym rannym strażnikom, aby odłożyli broń, zaprzęgli osiem rumaków do wozu i ustawili Ascian przy obu wielkich kołach oraz wzdłuż tylnej ściany pojazdu. Zaraz potem otworzyły się stalowe drzwi, człekozwierze zaś wynieśli niewielkie metalowe skrzyneczki dwaj pracowali, podczas gdy trzeci, ten, z którym prowadziłem negocjacje, stał na straży. Byli jeszcze wyżsi, niż się spodziewałem, a ich uzbrojenie stanowiły muszkiety i pistolety — pierwsze, jakie widziałem od chwili, kiedy heriodule użyli ich przeciwko Baldandersowi w ogrodach Domu Absolutu.

Kiedy wszystkie skrzynki znalazły się na zewnątrz, a trzej człekozwierze z bronią gotową do strzału zajęli przy nich stanowiska, głośnym okrzykiem dałem znak, że już można brać się do pracy. Strażnicy zaczęli okładać batami boki wierzchowców, Ascianie naprężyli mięśnie, aż wydawało się, że lada chwila oczy wyjdą im z orbit… i kiedy już wszyscy byliśmy pewni, że nic z tego nie będzie, stalowy wóz drgnął, po czym wyjechał z błota i przetoczył się na odległość niemal pół łańcucha. Niewiele brakowało, żeby Guasacht zabił nas obu, gdyż przybiegł co sił w nogach wymachując moją bronią, ale na szczęście człekozwierze zorientowali się w porę, iż daje w ten sposób tylko wyraz swej radości i że nie grozi im z jego strony żadne niebezpieczeństwo. Ożywił się jeszcze bardziej zobaczywszy, jak groźnie wyglądające istoty wnoszą z powrotem do wozu ciężki ładunek, po czym wpadł we wściekłość, kiedy dowiedział się o obietnicy, jaką złożyłem Ascianom. Musiałem mu przypomnieć, co mi przyrzekł.