Jednak wcale nie działo się to niepostrzeżenie. Tak jak kiedyś drapieżne ptaki podążały moim śladem przez góry, tak teraz pięcioramienne kształty, obracające się szybko niczym koła, szybowały nad chmurami, szybko rzednącymi w czerwonawym blasku poranka. Początkowo, kiedy wisiały bardzo wysoko, wydawały się szare, później jednak zdecydowanie obniżyły lot, a wówczas okazało się, iż mienią się złotożółtymi i srebrnobiałymi barwami. Powietrze jęczało, rozcinane przez wirujące kadłuby.
W pewnej chwili jeden z nich przemknął nam nad głowami. Leciał na wysokości wierzchołków drzew, dzięki czemu zdołaliśmy zaobserwować, iż każda szprycha była niczym wielka wieża, poznaczona licznymi otworami i zagłębieniami. Podmuch powietrza był tak silny, że drzewa przygięły się do ziemi, mój srokacz zaś stanął dęba i zaryczał przeraźliwie. Tak samo uczyniła większość wierzchowców, a niektóre nawet przewróciły się, powalone gwałtownym wichrem.
Zaledwie jedno uderzenie serca później w powietrzu zapanował całkowity spokój. Liście, które jeszcze przed chwilą wirowały wokół nas jak płatki śniegu, znieruchomiały na ziemi. Guasacht wydał rozkaz i Erblon zadął w trąbkę, po czym zaczął wymachiwać sztandarem. Okiełznawszy srokacza, ruszyłem wzdłuż porwanej kolumny, pomagając podnieść się jeźdźcom, którzy pospadali z grzbietów, oraz uspokajając spłoszone wierzchowce.
Przy okazji przekonałem się, iż wśród żołnierzy znajduje się także Daria. W stroju kawalerzysty, z szablą i buzdyganem u boku, wyglądała bardzo ładnie i chłopięco. Nie mogłem się nie zastanowić, jak w tej samej sytuacji prezentowałyby się inne znane mi kobiety: Thea zapewne przypominałaby heroinę z jakiegoś scenicznego dramatu, piękną i bohaterską, lecz nieprawdziwą; Thecla — teraz stanowiąca cześć mnie samego — żądną zemsty boginię, wymachującą zatrutą bronią; Agia, w dopasowanej do figury kolczudze, pędziłaby przed siebie na chyżonogim rumaku, z włosami rozwianymi w dziką chmurę; Jolenta byłaby dostojną królową odzianą w zbroję najeżoną stalowymi szpikulcami, uśmiechniętą marzycielsko i korzystającą z każdej chwili, by zaznać nieco odpoczynku; Dorcas przeistoczyłaby się w najadę, której skóra błyszczy w promieniach słońca niczym woda w fontannie; wreszcie Valeria, która zapewne stanowiłaby arystokratyczny odpowiednik Darii.
Kiedy zobaczyłem, jak nasi ludzie pierzchają we wszystkie strony, wydawało mi się, że ponowne uformowanie kolumny okaże się niemożliwe; tymczasem zaledwie kilka chwil po przelocie tajemniczego obiektu znowu tworzyliśmy zwartą formację. Sporo ponad milę pokonaliśmy galopem — przede wszystkim chyba po to, by pozwolić zdenerwowanym wierzchowcom pozbyć się części energii — po czym zatrzymaliśmy się nad strumieniem i pozwoliliśmy im napić się do syta, uważając jednak, aby nie stały się zanadto ociężałe. Kiedy mój srokacz zaspokoił pragnienie, przejechałem na pobliską łąkę, skąd mogłem obserwować niebo. Niebawem dołączył do mnie Guasacht.
— Szukasz następnego? — zapytał żartobliwie.
Skinąłem głową, a następnie wyjaśniłem, iż nigdy w życiu nie widziałem takiego pojazdu.
— Można je zobaczyć wyłącznie w pobliżu linii frontu. Gdyby poleciały na południe, przepadłyby na zawsze.
— My na pewno nie zdołalibyśmy ich zatrzymać.
Nagle spoważniał i zmrużył oczy, w wyniku czego zamieniły się w wąziutkie szparki.
— Rzeczywiście, ale zupełnie inaczej przedstawia się sprawa z działami.
Srokacz szarpnął się niespokojnie.
— Pochodzę z części miasta, o której prawdopodobnie nigdy nie słyszałeś, to znaczy z Cytadeli. Są tam działa górujące nad całą dzielnicą, ale z tego, co wiem, odzywają się wyłącznie dla uczczenia ważnych wydarzeń.
Wciąż wpatrując się w niebo próbowałem wyobrazić sobie, jak piecioszprychowe koła pojawiają się nad Nessus i jak wszystkie działa ustawione na wieżach Cytadeli zwracają paszcze w ich stronę i plują ogniem. Ciekawe, jaką otrzymałyby odpowiedź?
— Chodźmy — powiedział Guasacht. — Nie ma sensu ich wyglądać, i tak zawsze zjawiają się w najmniej oczekiwanym momencie.
Wróciliśmy nad strumień, gdzie Erblon kończył formować kolumnę.
— Nie strzelały do nas, choć z pewnością mają na pokładzie broń.
— Stanowimy dla nich zbyt mało istotny cel. Zorientowałem się, że Guasacht chce, bym zajął swoje miejsce w kolumnie, ale waha się. czy wydać mi rozkaz. Nagle poczułem, jak ogarnia mnie niesłychany strach: najpierw obezwładnił mi nogi, zaraz potem jednak sięgnął mackami w górę aż do serca. Zależało mi na tym, by umilknąć, lecz słowa same cisnęły mi się na usta.
— Kiedy dotrzemy na pole bitwy…
(Chyba wyobrażałem sobie, że będzie przypominało przystrzyżony trawnik, na którym walczyłem z Agilusem). Guasacht parsknął śmiechem.
— Kiedy ruszymy do bitwy, nasi artylerzyści będą zachwyceni, jeśli uda nam się wywabić je na otwartą przestrzeń.
Zanim zdążyłem się zorientować, co zamierza, uderzył płazem w zad mego wierzchowca, a srokacz natychmiast skoczy) naprzód, w kierunku formującej się kolumny.
Strach przypomina chorobę, która zniekształca twarz, pokrywając ją ropiejącymi wrzodami; człowiek znacznie bardziej przejmuje się ich obecnością niż przyczyną ich powstania i czuje się nie tylko ośmieszony. ale wręcz zhańbiony. Kiedy srokacz zwolnił kroku, wbiłem mu pięty w boki i zająłem miejsce na samym końcu kolumny.
Jeszcze nie tak dawno mogłem nawet zastąpić Erblona, teraz natomiast zostałem zdegradowany — nie przez Guasachta, tylko przez samego siebie do jednej z najpośledniejszych ról. Zadziwiające, że strach ogarnął mnie wtedy, kiedy nie było już się czego bać. więc cały dramat mego wyniesienia i upadku rozegrał się z lekkim opóźnieniem. Było to tak, jakby jakiś młodzieniec został zasztyletowany w parku, ale nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, tylko zaczął zalecać się do atrakcyjnej żony swego mordercy, aż wreszcie dopadł ją w bocznej alejce i przycisnął do piersi, a ona wtedy krzyknęła głośno, gdyż uderzyła się o rękojeść sztyletu sterczącego z jego boku.
Zaraz po tym, jak kolumna ruszyła naprzód, Daria wyjechała z szyku i zaczekała na uboczu, aż się z nią zrównam.
— Boisz się.
Nie było to pytanie, tylko stwierdzenie. Nie był to także zarzut, tylko niemal coś w rodzaju hasła, podobnego do zdumiewających odezwań, jakie słyszałem podczas uczty u Vodalusa.
— Owszem. Zapewne masz zamiar przypomnieć mi o przechwałkach, jakich nie szczędziłem ci w lesie? Mogę ci powiedzieć tylko tyle. że wtedy traktowałem je zupełnie serio. Pewien mądry człowiek próbował mnie kiedyś nauczyć, że nawet jeśli klient wytrzymał jeden rodzaj tortur, to po to, by złamać jego wolę i zmusić do zeznań wystarczy zastosować inny, nawet znacznie mniej bolesny. Przyswoiłem sobie tę wiedzę, lecz aż do tej pory nie miałem okazji wprowadzić jej w życie — dopiero teraz, na własnym przykładzie, przekonałem się, że człowiek ów miał całkowitą rację. Jeśli jednak ja występuję w roli klienta, to kto jest katem?
— Wszyscy się boimy, mniej albo bardziej — powiedziała dziewczyna. — Właśnie dlatego Guasacht odesłał cię do szeregu: obawiał się, że twój lęk zwielokrotni jego strach, a wówczas nie byłby w stanie dowodzić. Kiedy nadejdzie odpowiednia pora, zrobisz to, co do ciebie należy, i podobnie postąpi każdy z nas.
— Czy nie powinniśmy ruszyć za nimi? Koniec kolumny znikał właśnie za zakrętem.
— Jeśli to zrobimy, wszyscy domyśla się, że jedziemy z tyłu, ponieważ się boimy. Jeżeli jednak zaczekamy jeszcze trochę, wielu z tych, co teraz rozmawiają z Guasachtem, pomyśli, iż posłał cię tutaj, abyś poganiał maruderów, a ja zostałam, żeby ci pomóc.