Na zewnątrz coś mignęło zbyt szybko, żebym zdołał dostrzec, co to mogło być, a w chwilę potem ślizgaczem wstrząsnęło potężne uderzenie. Ekran rozbłysł tysiącem iskier.
Zanim Autarcha zdołał dopaść sterów, zaczęliśmy spadać rufą naprzód. Rozległ się wybuch tak silny, że przez jedno uderzenie serca byłem jak sparaliżowany, zaraz potem zaś niebo eksplodowało żółtymi płomieniami. Kiedyś widziałem, jak Eata ugodził kamieniem lecącego wróbla; ptak zatoczył się w powietrzu, tak samo jak my teraz, a następnie, trzepocząc bezradnie skrzydłami, runął ku ziemi.
Ocknąłem się w ciemności przesyconej gryzącym dymem i zapachem świeżej ziemi. Na krótką chwilę, a może na całą wachtę, zapomniałem o tym, że już raz zostałem uratowany; wydawało mi się, że znowu jestem na polu, gdzie Daria, ja, Guasacht, Erblon i cała reszta walczyliśmy z Ascianami.
Ktoś leżał niedaleko mnie — do moich uszu docierał szmer oddechu oraz słaby szelest — lecz po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że to nie człowiek, tylko jakieś skradające się zwierzę, i ogarnął mnie strach. Dopiero po dłuższym czasie przypomniałem sobie, co się stało, i nabrałem pewności, iż te słabe odgłosy wydaje Autarcha, któremu, podobnie jak mnie, udało się przeżyć katastrofę. Zawołałem do niego.
— A więc żyjesz… — przemówił bardzo słabym głosem. — Obawiałem się. że zginąłeś, choć właściwie powinienem był się domyślić. Nie byłem w stanie cię ocucić i prawie nie mogłem wyczuć pulsu.
— Zapomniałem, rozumiesz? Zapomniałem, że lecieliśmy wysoko nad armiami. Teraz już wiem, co to znaczy zapomnieć!
Spróbował się roześmiać.
— I na zawsze to zapamiętasz.
— Mam nadzieję, choć akurat to wspomnienie blednie nawet teraz, kiedy rozmawiamy. Niknie jak mgła, która prawdopodobnie sama jest zapomnieniem… Co w nas trafiło?
— Nie wiem. Słuchaj, bo to najważniejsze słowa mojego życia. Słuchaj mnie. Służyłeś Vodalusowi oraz jego marzeniu o wskrzeszonym imperium. Zapewne nadal pragniesz, żeby ludzkość ponownie sięgnęła do gwiazd?
Przypomniałem sobie, co Vodalus powiedział mi w lesie.
— Ludzie z Urth, żeglujący między gwiazdami, przenoszący się z galaktyki do galaktyki, władcy wszystkich cór słońca…
— Tacy kiedyś byli. Zabrali ze sobą wojny Urth, po czym rozniecili nowe, gdziekolwiek postawili stopę. Nawet oni — nie widziałem go, lecz poznałem po jego głosie, że ma na myśli Ascian — rozumieją, że to nie może się powtórzyć. Pragną, aby składał się z jednego osobnika, powielonego nieskończoną liczbę razy, my natomiast dążymy do tego. żeby każda jednostka nosiła w sobie wszystko, czym jest cały gatunek. Zwróciłeś uwagę na fiolkę, którą noszę na szyi?
— Owszem.
— Zawiera specyfik bardzo podobny do wyciągu z gruczołów alzabo, przygotowany do użycia. Nic już nie czuję poniżej pasa… Wkrótce umrę, ale zanim to nastąpi, musisz go zażyć.
— Nie widzę cię — powiedziałem. — I prawie nie mogę się ruszyć.
— Z pewnością znajdziesz jakiś sposób. Ponieważ niczego nie zapominasz, pamiętasz więc z pewnością ten wieczór, kiedy zjawiłeś się w Lazurowym Pałacu. Tego samego wieczoru przybył tam jeszcze jeden człowiek… Kiedyś, dawno temu, byłem służącym w Domu Absolutu. Dlatego mnie nienawidzą, tak samo jak będą nienawidzić ciebie za to, kim niegdyś byłeś… Paeon, mój nauczyciel i wychowawca. Jeden z nielicznych, którym mogłem wierzyć. Powiedział mi, że ty będziesz następny, ale nie przypuszczałem, że to nastąpi tak szybko…
Jego głos ucichł, a ja zacząłem czołgać się w kierunku, z którego jeszcze niedawno dobiegał. Wreszcie moja wyciągnięta ręka natrafiła na rękę Autarchy.
— Użyj noża — szepnął. — Jesteśmy za liniami Ascian, ale wezwałem Vodalusa, żeby cię uratował. Już słyszę stukot kopyt jego wierzchowców…
Tylko z najwyższym trudem mogłem go zrozumieć, choć prawie przyłożyłem ucho do jego ust.
— Odpocznij — powiedziałem. Byłem pewien, że majaczy; przecież Vodalus nienawidził go i pragnął jego śmierci.
— Jestem jego szpiegiem. To jeszcze jedna funkcja, jaką pełnię. On przyciąga zdrajców… Dzięki temu wiem, kim są, co robią i co myślą. Przekazałem mu wiadomość, że Autarcha jest uwięziony we wraku ślizgacza, i podałem mu naszą pozycję. Wcześniej… przed tym wszystkim… należał do mojej osobistej ochrony.
Teraz ja także usłyszałem kroki. Podniosłem rękę, szukając jakiegoś sposobu, aby dać znak, że tu jesteśmy; moje palce trafiły na futro, z czego wynikało, że ślizgacz przewrócił się do góry dnem, a my zostaliśmy uwięzieni pod nim jak ropuchy.
Rozległ się donośny trzask, a zaraz potem jęk rozdzieranego metalu. Światło księżyca, jasne jak sam dzień, lecz jednocześnie zielone niczym liście wierzby, runęło wezbraną kaskadą przez otwór w kadłubie, który powiększał się na moich oczach. Zobaczyłem Autarchę, o rzadkich siwych włosach pokrytych skorupą zaschniętej krwi, nad nim zaś jakieś sylwetki, zielone cienie wpatrujące się w nas w milczeniu. Nie mogłem dostrzec ich twarzy, ale natychmiast zorientowałem się, iż te błyszczące oczy i wąskie czaszki nie należą do zwolenników Vodalusa. Usiłowałem sięgnąć po pistolet Autarchy, lecz chwycono mnie za ręce i mocno pociągnięto w górę; pomyślałem, że wyglądam jak martwa kobieta, którą wyciągano z grobu w nekropolii, gdyż ślizgacz zarył się głęboko w miękką ziemię. Tam gdzie trafił pocisk Ascian, ziała ogromna dziura, wypełniona plątaniną pozrywanych przewodów. Metal był pogięty i osmalony.
Nie zdążyłem jednak dokładniej oszacować rozmiarów zniszczeń, ponieważ natychmiast zaczęto mnie obracać we wszystkie strony i oglądać, szczególną uwagę poświęcając twarzy. Asciańscy zwiadowcy ostrożnie dotykali mego płaszcza, jakby widzieli coś takiego po raz pierwszy w życiu. Ze swoimi wielkimi oczami i zapadniętymi policzkami przypominali żołnierzy, z którymi walczyłem, z tą tylko różnicą, że co prawda było wśród nich kilka kobiet, ale nie dostrzegłem starców ani dzieci. Zamiast pancerzy mieli srebrzyste czapki i koszule, ich uzbrojenie zaś stanowiły nadzwyczaj duże muszkiety; nawet kiedy były oparte kolbami o ziemię, końce luf sterczały wysoko nad głowami właścicieli.
— Obawiam się, Sieur, że twoja wiadomość została przechwycona — powiedziałem, kiedy z wraku ślizgacza wydobyto Autarchę.
— Niemniej jednak dotarła do celu.
Nie miał siły, żeby wyciągnąć rękę, ale ja podążyłem spojrzeniem za jego wzrokiem i po chwili ujrzałem na tle zielonej tarczy księżycu jakieś lecące z wielką prędkością kształty.
Zjawiły się tak szybko, jakby spuszczały się ku nam po naprężonych linach. Miały wielkie czaszki, okrągłe i białe, ozdobione na szczycie kościaną mitrą, o wydłużonych szczękach zakończonych zakrzywionym dziobem pełnym ostrych zębów. Ich skrzydła były tak wielkie, że prawie nie sposób było dostrzec tułowia; musiały mieć rozpiętość co najmniej dwudziestu łokci i poruszały się nie wydając żadnego dźwięku, choć ja, daleko w dole, wyraźnie czułem na twarzy podmuchy powietrza.
(Kiedyś wyobrażałem sobie podobne istoty kładące pokotem lasy Urth i zamieniające jej miasta w sterty gruzów; czy to możliwe, żebym ściągnął je myślą?)
Minęło sporo czasu, zanim asciańscy zwiadowcy zdali sobie sprawę z ich obecności. Kiedy to nastąpiło, dwaj albo trzej strzelili niemal jednocześnie; najpierw jedna ze skrzydlatych istot została trafiona w korpus i dosłownie rozpadła się na strzępy, a zaraz potem taki sam los spotkał drugą i trzecią. Na chwilę zrobiło się ciemno — właśnie wtedy coś zimnego i miękkiego uderzyło mnie mocno w twarz, powalając na ziemię.