Выбрать главу

Tak więc, zamiast wrócić do naszej wieży w tym samym stroju, w którym z niej wyszedłem, zjawiłem się tam jako przedziwna, trudna do rozpoznania istota w zmurszałym ze starości paradnym kostiumie, wychudzona jak szkielet, kulawa i z paskudną blizną na twarzy. Pod tą właśnie postacią wkroczyłem do gabinetu mistrza Palaemona; jestem pewien, że o mało nie przestraszyłem go na śmierć, gdyż zaledwie przed kilku chwilami powiedziano mu, że Autarcha zjawił się w Cytadeli i pragnie z nim rozmawiać.

Odniosłem wrażenie, iż podczas mojej nieobecności ogromnie się postarzał — chyba dlatego, że zapamiętałem go nie takim, jakim był wtedy, gdy wyruszałem na wygnanie, lecz takim, jak wyglądał wiele lat wcześniej, kiedy nauczał małych chłopców, w tym i mnie, zgromadzonych w niewielkiej salce. Mimo to lubię myśleć, że trochę mu na mnie zależało, i wcale nie jest wykluczone, że mam rację; bądź co bądź, byłem jego ulubionym uczniem, ponad wszelką wątpliwość jemu właśnie zawdzięczam życie, a poza tym, dał mi swój miecz.

Nie ulega jednak najmniejszej wątpliwości, iż na jego wiecznie zatroskanej twarzy pojawiło się wiele nowych zmarszczek, a rzadkie włosy, które zawsze wydawały mi się siwe, przybrały żółtawą barwę starej kości słoniowej. Ukląkł, ucałował moją dłoń i nawet nie starał się ukryć zaskoczenia, kiedy pomogłem mu wsiać i kazałem usiąść z powrotem za biurkiem.

— Jesteś dla mnie zbyt łaskaw, Autarcho — powiedział, a następnie zacytował starą formułę: — Twoje miłosierdzie sięga aż do samego Słońca.

— Czyżbyś nas nie pamiętał?

— Byłeś tu kiedyś uwięziony? — Przyjrzał mi się uważnie przez skompilowany zestaw soczewek, dzięki któremu w ogóle cokolwiek widział; jego wzrok, od dawna już słaby, chyba pogorszył się jeszcze bardziej. — Widzę, że istotnie zadawano ci męczarnie, lecz w tak mało wyrafinowany sposób, iż mocno wątpię, aby uczynił to któryś z członków naszego bractwa.

— Masz rację — odparłem, dotykając szramy na policzku. Niemniej jednak przez pewien czas przebywałem w jednej z cel pod tą wieżą.

Westchnął płytko, tak jak czynią bardzo starzy ludzie, a następnie spojrzał na stertę papierów piętrzącą się na jego biurku i powiedział coś tak cicho, że nic nie zrozumiałem. Musiałem poprosić go o powtórzenie.

— A więc ta chwila nadeszła. Miałem nadzieję, że to nigdy nie nastąpi, lecz jednak… Wygnasz nas, Autarcho, czy wyznaczysz nam inne obowiązki?

— Jeszcze nie podjęliśmy decyzji, co uczynimy z tobą oraz z konfraternią, do której należysz.

— Nie warto, Autarcho. Wybacz, jeśli cię uraziłem, ale złóż to na karb mego sędziwego wieku. Naprawdę nie warto. Prędzej czy później przekonasz się, że potrzebujesz kogoś, kto robiłby to, czym my się zajmowaliśmy — nazwij to leczeniem, jeśli sobie życzysz, albo rytuałem, bo i tak się o tym kiedyś mówiło, lecz i tak stwierdzisz, że w przebraniu prawda staje się jeszcze bardziej okropna. Czy będziesz chciał uwięzić wszystkich, którzy popełnili jakieś przestępstwo, ale nie zasłużyli na śmierć? Nagle okaże się, że masz w kajdanach całą armię. Przekonasz się, iż wśród więźniów są tacy, których ucieczka oznaczałaby prawdziwą katastrofę, oraz że potrzebujesz sług do karania tych, co sprowadzili cierpienia na dziesiątki lub setki współbraci. Kto to zrobi, jeśli nie my?

— Z pewnością nikt, gdyż nie będzie takiej potrzeby. Przed chwilą powiedziałeś, że nasze miłosierdzie sięga do samego Słońca i mam nadzieję, iż tak jest naprawdę. Dlatego właśnie nawet najwięksi zbrodniarze dostąpią łask szybkiej śmierci — nie dlatego, żebyśmy się nad nimi litowali, lecz dlatego, że jest nie do pomyślenia, by dobrzy ludzie poświęcali całe życie zadawaniu bólu.

Poderwał raptownie głowę, tak że soczewki błysnęły tajemniczo. Po raz pierwszy od chwili, kiedy go poznałem, dostrzegłem na jego twarzy ślady minionej młodości.

— Kiedy to muszą robić właśnie dobrzy ludzie! Fałszywie ci doradzono, Autarcho. Jeżeli coś jest nie do pomyślenia, to tylko to, że zajmują się tym ź l i ludzie!

Uśmiechnąłem się. Widok jego twarzy przypomniał mi o czymś, co już przed wieloma miesiącami wyrzuciłem z pamięci: że członkowie konfraterni są moją rodziną, ona sama zaś jest jedynym domem, jaki będę miał w życiu.

— Tak tylko między nami, mistrzu… Postanowiliśmy już, że nikt nie będzie tego robił.

Nie odpowiedział, a ja dopiero po chwili domyśliłem się, iż moje słowa w ogóle do niego nie dotarły. Wsłuchiwał się w mój głos i chyba wreszcie go rozpoznał, gdyż na zniszczonej, pooranej zmarszczkami twarzy zamigotała radość podobna do wesołych, ruchliwych płomieni.

— Masz rację — potwierdziłem jego domysły. — To Severian.

Podczas gdy on ze wszystkich sił starał się nad sobą zapanować, podszedłem do drzwi i wziąłem z rąk oficera straży moją starą sakwę, zawiniętą w wypłowiałą, podartą szmatę, która kiedyś była katowskim fuliginowym płaszczem. Rozpostarłszy płaszcz na biurku mistrza Palaemona otworzyłem sakwę i wysypałem jej zawartość.

— To wszystko, co przyniosłem.

Uśmiechnął się tak samo, jak czynił to w sali lekcyjnej, kiedy przyłapał mnie na jakimś drobnym wykroczeniu.

— Nie licząc tronu, ma się rozumieć? Czy opowiesz mi o tym?

Uczyniłem zadość jego prośbie. Trwało to tak długo, że moi ochroniarze kilkakrotnie stukali do drzwi, aby upewnić się, że nic mi nie jest. Poleciłem, aby przyniesiono nam posiłek, a kiedy z bażanta zostały same kości, po winie zaś jedynie wspomnienie, my wciąż jeszcze rozmawialiśmy. Wtedy właśnie wpadłem na pomysł, który ostatecznie zaowocował powstaniem tej oto relacji; początkowo miałem zamiar rozpocząć ją w dniu, kiedy opuściłem naszą wieżę, a zakończyć ją w chwili mego powrotu, ale choć taka konstrukcja zapewniłaby opowieści symetrię tak bardzo cenioną przez artystów, to czytelnik nie znający pewnych wydarzeń z okresu mego dzieciństwa i wieku chłopięcego nie zrozumiałby większości moich późniejszych przygód. Z kolei sporo innych wątków nie zostałoby doprowadzonych do końca, gdybym nie objął relacją kilku dni po powrocie (tak jak zamierzam to uczynić). Możliwe, iż w ten sposób jedynie dodam nieco obowiązków bibliotekarzom, choć jeśli się zastanowić, to może niesłusznie robię sobie nawet takie nadzieje?

Rozdział XXXIV

Klucz do wszechświata

Wysłuchawszy mnie do końca, mistrz Palaemon pochylił się nad biurkiem, na które wysypałem mój skromny dobytek, i wziął do ręki smutne pozostałości Terminus Est.

— To był dobry miecz — powiedział. — Niewiele brakowało, a stałby się przyczyną twojej śmierci, ale to jednak był bardzo dobry miecz.

— Zawsze nosiliśmy go z dumą i nigdy nas nie zawiódł.

Westchnął, ale to westchnienie zakończyło się suchym kaszlem.

— Teraz już go nie ma. W mieczu najważniejsze jest ostrze, nie oprawa, choćby była najpiękniejsza. Ta rękojeść, sakwa i płaszcz będą przechowywane przez konfraternię, ponieważ stanowiły twoją własność i wiele stuleci po naszej śmierci starzy ludzie, tacy jak ja, będą pokazywać je uczniom. Szkoda, że nie zachowało się także ostrze… Używałem tego miecza przez wiele lat, zanim zostałeś przyjęty do bractwa, ale nigdy nie przypuszczałem, że zostanie zniszczony przez jakąś diabelską broń. — Odłożył rękojeść i spojrzał na mnie ze zmarszczonymi brwiami. — Co się stało? Widywałem już ludzi, którzy mieli weselsze miny, chociaż wypalano im oczy.

— Istnieje wiele rodzajów „diabelskiej broni”, jak ją nazywasz, której nie ima się nawet najtwardsza stal. Widzieliśmy kilka z nich na Przełęczy Orithyia. Mimo to dziesiątki tysięcy naszych żołnierzy przeciwstawia im płomieniste lance i włócznie, a także miecze pod żadnym względem nie dorównujące Terminus Est. Jakoś dają sobie radę, ale wyłącznie dlatego, że Ascianie nie mają zbyt wielu egzemplarzy najgroźniejszej broni, a w dodatku brakuje im energii do jej zasilania. Co jednak będzie, jeśli zapłonie Nowe Słońce? Nasi wrogowie mogą okazać się znacznie lepiej od nas przygotowani do korzystania z jego niewyczerpanych zasobów.