Przeszedłem do sąsiedniej celi, gdzie także wysłuchałem zajmującego ją klienta, a potem do następnej i jeszcze następnej, tak że w sumie odwiedziłem ich czternaście. Jedenastu klientów próbowało mnie przekonać o swojej niewinności — niektórzy lepiej niż pierwszy, inni jeszcze gorzej — ale żadnemu się to nie udało. Tylko trzech stwierdziło, że są winni zarzucanych im czynów (choć jeden z nich zaklinał się, iż co prawda popełnił wszystkie przestępstwa, za jakie go uwięziono, ale jednocześnie obciążono go odpowiedzialnością za zbrodnie, z którymi nie miał nic wspólnego). Dwóch obiecało uroczyście, iż będą wystrzegać się wszystkiego, co mogłoby przyczynić się do ich ponownego uwięzienia, jeżeli zwrócę im teraz wolność, co też uczyniłem. Trzeci — kobieta, która kradła dzieci, a następnie zmuszała je, by służyły za meble w specjalnie przygotowanym przez nią pokoju, czasem nawet przybijając im ręce gwoździami, by nie zmieniały wyznaczonej pozycji — równie szczerze stwierdziła, iż prędzej czy później na pewno wróci do swego procederu, ponieważ poza tym nic ją właściwie nie interesuje. Nie prosiła o uwolnienie, tylko o przeniesienie do zwykłego więzienia. Byłem pewien, że jest szalona, choć ani przebieg naszej rozmowy, ani wyraz błękitnych oczu kobiety na to nie wskazywały; powiedziała mi nawet, iż przed rozprawą została poddana badaniom i uznana za zdrową na umyśle. Dotknąłem jej czoła Nowym Pazurem, lecz nic to nie dało, gdyż był równie martwy jak stary Pazur, kiedy próbowałem pomóc Jolencie i Baldandersowi.
Nie jestem w stanie uwolnić się od myśli, że siła obu Pazurów pochodzi ze mnie i właśnie dlatego wydaje mi się, że ich poświata jest zimna, mimo iż prawie wszyscy twierdzą, jakoby była ciepła, a nawet gorąca. Myśl ta stanowi psychologiczny ekwiwalent bolesnej, rozgwieżdżonej otchłani, która napełniała mnie takim lekiem podczas samotnych nocy w górach. Odrzucam ją i boje się jej, ponieważ pragnę ze wszystkich sił, aby okazała się prawdziwa, a jednocześnie zdaję sobie sprawę, że gdyby była w niej choć odrobina prawdy, wyczułbym ją w swoim wnętrzu.
Niczego nie wyczuwam.
Co gorsza, istnieją rozliczne dowody świadczące przeciwko niej, z których najważniejszy, najbardziej przekonujący i najtrudniejszy do zignorowania jest fakt, iż Pazur obudził Dorcas z trwającego wiele dziesięcioleci śmiertelnego snu, jeszcze zanim dowiedziałem się, że mam go przy sobie.
Ten argument wydaje się decydujący, choć nadal nie jestem do końca o tym przekonany. A może jednak wiedziałem już wtedy? I co to właściwie znaczy „wiedzieć”? Wydawało mi się, że byłem nieprzytomny, kiedy Agia wsunęła mi Pazur do sakwy, ale nie można wykluczyć, iż za utratę przytomności wziąłem zwykłe oszołomienie, a poza tym, dość rozpowszechnione jest przekonanie, że nawet nieprzytomni ludzie są świadomi dziejących się wokół nich wydarzeń i reagują na zewnętrzne bodźce, takie jak mowa i muzyka. W jaki inny sposób wytłumaczyć wpływ, jaki na nasze sny mają dźwięki otaczającego nas świata? I która właściwie część mózgu traci przytomność? Z pewnością niecały, bo wówczas serce przestałoby bić, a płuca wciągać i wypychać powietrze. Działanie pamięci opiera się na chemii — wspomnienia Thecli oraz wszystko, co odziedziczyłem po poprzednim Autarsze, trafiło do mego mózgu właśnie w postaci związków chemicznych, w których przyswojeniu pomogły mi wyciąg z gruczołów alzabo oraz inny, znacznie potężniejszy narkotyk, jaki zawierała flaszeczka noszona przez Autarchę na szyi. Czyż nie może być tak, że pewne informacje pochodzące ze źródeł zewnętrznych są w taki właśnie sposób wchłaniane przez mózg, nawet jeśli na jakiś czas ustała jego aktywność elektryczna, od której uzależnione jest funkcjonowanie świadomego myślenia?
Poza tym, jeżeli energia wykorzystywana przez Pazur istotnie ma źródło nie w nim, lecz we mnie, to czy naprawdę musiałem zdawać sobie sprawę z jego obecności, aby umożliwić mu działanie? Równie prawdopodobna wydaje mi się inna teoria, potwierdzona dodatkowo poprzez sposób, w jaki wtargnęliśmy do świętego przybytku Peleryn, oraz przez fakt, że zarówno Agia, jak i ja wyszliśmy bez szwanku z wypadku, który zabił zarówno woźnicę, jak i zwierzęta. Prosto z katedry udaliśmy się do Ogrodów Botanicznych, gdzie, jeszcze zanim weszliśmy do Ogrodu Wiecznego Snu, ujrzałem krzew pokryty niezliczonymi Pazurami. Wtedy uważałem jeszcze Pazur za klejnot, ale może ta myśl została mi tylko zasugerowana, a mój umysł skwapliwie ją podchwycił? Niedługo potem w żółtym domku spotkaliśmy trzy osoby, które wzięły nas za istoty z innego świata.
Jeśli ta nadzwyczajna moc istotnie bierze się ze mnie (choć ponad wszelką wątpliwość nie stanowi mojej własności), to skąd się u mnie w ogóle wzięła? Wymyśliłem dwa wytłumaczenia, oba równie mało prawdopodobne. Rozmawiałem kiedyś z Dorcas o symbolicznym znaczeniu przedmiotów istniejących w świecie rzeczywistym, w których dzięki nauczaniu filozofów można dostrzec manifestacje znacznie wyższych bytów, i które na niższym poziomie same stają się wzorami dla innych symboli. Najprostszym przykładem może tu być artysta malujący na poddaszu portret brzoskwini. Jeżeli na miejscu Prastwórcy znajdzie się mierny malarz, powiemy, że jego obraz ma symbolizować brzoskwinie, a tym samym wszystkie owoce, podczas gdy sama brzoskwinia symbolizuje dojrzałe piękno kobiecości. Gdyby taka właśnie kobieta weszła na poddasze (rzecz zupełnie niemożliwa, ale musimy uczynić takie założenie dla dobra eksperymentu), bez wątpienia nigdy by się nie domyśliła, że krągłość jej bioder i twardość serca mają jakikolwiek związek z brzoskwinią leżącą na stole przy oknie, choć dla artysty ten związek byłby nie tylko oczywisty, ale wręcz najważniejszy.
Gdyby jednak miejsce artysty zajął Prastwórca, czyż związki te, częstokroć trudno dostrzegalne dla przeciętnego człowieka, nie wywarłyby znaczącego wpływu na strukturę świata? Jeżeli właśnie ja mam przywrócić słońcu młodość za pomocą białej fontanny, to kto wie. czy całkiem nieświadomie — zakładając, że w ogóle można tu użyć tego słowa — nie uzyskałem części tej władzy nad życiem i światłem, jaka ma się stać udziałem odrodzonego słońca?
Drugie wytłumaczenie jest zaledwie luźną spekulacją. Skoro, jak powiedział mistrz Malrubius, ci, co będą moimi sędziami, odbiorą mi męskość, jeśli nie przejdę pomyślnie próby, to czy w przypadku, gdy jako reprezentant ludzkości zdam przygotowany przez nich egzamin, nie obdarują mnie czymś równie wielkim i ważnym? Najprostsze zasady sprawiedliwości wymagają, aby tak właśnie się stało. Może ten przygotowany już dla mnie dar wykracza poza czas, tak jak ci, co mają mi go ofiarować? Hierodule, których spotkałem w zamku Baldandersa, twierdzili, jakoby zainteresowali się mną dlatego, że miałem zasiąść na tronie; czy jednak ich zainteresowanie byłoby równie wielkie, gdybym został jednym z pomniejszych władców, rządzących jakąś cząstką ogarniętego wojenną pożogą kontynentu, jednym z wielu w długiej historii Urth?
Wydaje mi się, że bardziej prawdopodobne jest pierwsze wyjaśnienie, choć drugiego także nie można od razu wykluczyć. Oba zdają się sugerować, iż misja, jakiej się podejmę, zakończy się sukcesem. Rozpocznę ją będąc dobrej myśli.