Выбрать главу

Skinąłem głową.

— Byłeś wtedy niezupełnie przytomny. W gorący dzień może się wydawać, że słońce wisi bardzo nisko na niebie, a kiedy skryje się za chmurami, wówczas światło staje się ciemnością. Pamiętasz swoje imię?

Zastanawiał się przez dłuższą chwilę, po czym uśmiechnął się ze smutkiem.

— Wygląda na to, że zgubiło mi się gdzieś po drodze, jak powiedział pewien jaguar, któremu kazano opiekować się koźlęciem.

Nawet nie zauważyliśmy, kiedy wrócił barczysty mężczyzna z ogoloną głową. Pomógł mi wyjść z kąpieli, dał ręcznik, koszulę oraz wręczył płócienny worek z moimi rzeczami, które wyraźnie czuć było dymem po dezynfekcji. Jeszcze dzień wcześniej odchodziłbym od zmysłów z niepokoju na samą myśl o tym, że choć na chwilę mógłbym rozstać się z Pazurem; tej nocy nawet nie wiedziałem, iż odebrano mi go. a zdałem sobie z tego sprawę dopiero wtedy, kiedy otrzymałem go z powrotem. Nie sprawdziłem jednak od razu, czy aby na pewno do mnie wrócił — uczyniłem to dopiero wówczas, gdy leżałem już na jednym z łóżek za ażurową zasłoną. Pazur zalśnił w mojej dłoni łagodnie jak księżyc, a podobieństwo było tym bardziej uderzające, że kształtem istotnie przypominał sierp księżyca. Uśmiechnąłem się na myśl o tym, że bladozielona poświata rozsiewana przez tego towarzysza Urth stanowi odbicie blasku słońca.

Pierwszej nocy, jaką spędziłem w Saltus, obudziłem się z przeświadczeniem, że jestem w uczniowskiej bursie w naszej wieży. Tera/ doświadczyłem dokładnie odwrotnego złudzenia: zasnąłem, a we śnie Przekonałem się, iż pogrążony w półmroku lazaret wraz 7 przesuwającymi się w milczeniu postaciami i żółtymi lampami stanowi jedynie wytwór mojej wyobraźni.

Usiadłem i rozejrzałem się dokoła. Czułem się znacznie lepiej — chyba tak dobrze, jak nigdy do tej pory, tyle że było mi bardzo ciepło, zupełnie jakby w moim wnętrzu płonął ogień. Roche spał na boku, ze zmierzwionymi rudymi włosami i lekko uchylonymi ustami. Na jego odprężonej, chłopięcej twarzy nie sposób było dostrzec czegokolwiek, co świadczyłoby o nadzwyczajnej bystrości umysłu mego przyjaciela. Przez okrągłe okienko widziałem Stary Dziedziniec pokryty warstwą świeżego śniegu, nie skalanego jeszcze ani śladami ludzi, ani tropami zwierząt. Natychmiast przyszło mi jednak do głowy, że w nekropolii z pewnością bez trudu znalazłbym setki odcisków pozostawionych przez najróżniejsze małe stworzenia, jakie znalazły tam schronienie — znajdowały się wśród nich także domowe zwierzęta zmarłych, wierne swoim właścicielom nawet po ich śmierci. Ubrałem się szybko i po cichu, przycisnąłem palec do ust, kiedy jeden z uczniów poruszył się niespokojnie, a następnie popędziłem w dół po stromych, krętych schodach usytuowanych pośrodku wieży.

Wydawały się dłuższe niż zwykle, ja zaś stwierdziłem ze zdziwieniem, że poruszam się po nich z coraz większym wysiłkiem. Podczas wspinaczki zawsze odczuwamy niewygodę spowodowaną działaniem siły ciężkości, natomiast schodząc oczekujemy od niej, że stanie się naszym sojusznikiem. Teraz jej pomoc była prawie niewyczuwalna. Najpierw musiałem zrezygnować z biegu, potem zaś doszło do tego, iż każdy krok okupywałem znacznym wysiłkiem, przy czym musiałem stawiać stopy niezwykle powoli i ostrożnie, by nie odbić się i nie poszybować w górę, co bez wątpienia by się stało, gdybym stąpnął z rozmachem. W niewyjaśniony sposób, charakterystyczny dla większości snów, pojąłem nagle, że wszystkie wieże Cytadeli wreszcie oderwały się od ziemi i rozpoczęły lot poza orbitę Dis. Świadomość La napełniła moje serce radością, lecz mimo to nadal pragnąłem udać się do nekropolii, by tropić lisy i wiewiórki. Szedłem najszybciej jak mogłem, kiedy nagle usłyszałem jęk. Schody nie wiodły dalej w dół, jak powinny, tylko kończyły się w jakimś pomieszczeniu.

Była to sypialnia mistrza Malrubiusa. Mistrzowie mają prawo do przestronnych kwater, ten pokój jednak był wyjątkowo duży, znacznie większy niż w rzeczywistości. W ścianach znajdowały się dwa okrągłe okna, tak jak było w istocie, tyle tylko, że miały ogromne rozmiary, niemal takie, jak oczy w Górze Typhona. Łoże mistrza Malrubiusa. choć duże, w tym wielkim pomieszczeniu sprawiało wrażenie niemal małego. On sam leżał w pościeli, a nad nim pochylały się dwie postaci. Choć były ubrane na czarno, natychmiast zwróciłem uwagę, że ich stroje nie są uszyte z fuliginu naszej konfraterni. Podszedłem bliżej, a kiedy mogłem już usłyszeć ciężki oddech chorego, obie wyprostowały się i odwróciły w moją stronę. Były to Cumaeana oraz jej uczennica Merryn — wiedźmy, które spotkaliśmy na dachu grobowca w zrujnowanym kamiennym mieście.

— Nareszcie przyszłaś, siostro — powiedziała Merryn.

Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że nie jestem Severianem, tylko Theclą z tego okresu, kiedy była jego wzrostu, czyli w wieku jakichś trzynastu lub czternastu lat. Poczułem ogromne zażenowanie — nie z powodu mego dziewczęcego ciała ani nawet nie dlatego, że miałam na sobie męski strój (szczerze mówiąc, bardzo mi się to podobało), ale ponieważ do tej pory nie zdawałam sobie z tego wszystkiego sprawy. Poczułam również, iż słowa Merryn zadziałały jak czary: zarówno ja, jak i Severian byliśmy obecni tu przez cały czas, tyle tylko, że ona tym jednym zdaniem zepchnęła go w cień. Cumaeana pocałowała mnie w czoło, po czym otarła krew z ust. Co prawda nic przy tym nie powiedziała, lecz mimo to zrozumiałam, że od tej chwili w pewnym sensie jestem także martwym żołnierzem.

— We śnie wyzwalamy się z więzów czasu i wędrujemy ku wieczności — powiedziała Merryn.

— A kiedy się budzimy, tracimy zdolność patrzenia poza teraźniejszość — szepnęła Cumaeana.

— Ona nigdy się nie budzi — stwierdziła z dumą jej uczennica.

Mistrz Malrubius poruszył się i jęknął. Cumaeana wzięła z nocnego stolika karafkę, po czym nalała nieco wody do kubka. Kiedy odstawiła karafkę, we wnętrzu naczynia dostrzegłem coś żywego. Nie wiedzieć czemu pomyślałem, że to wodnica, więc cofnąłem się pospiesznie, ale zaraz potem przekonałem się, że to Hethor, nie większy od mojej ręki. przyciskający do szkła twarz pokrytą siwym, szczeciniastym zarostem. Kiedy się odezwał, jego głos nie brzmiał donośniej od pisku myszy:

— Czasem rzucani na ląd przez fotonowe sztormy i galaktyki wirujące we wszystkie strony, pulsujące światłem wzdłuż czarnomrocznych korytarzy usłanych naszymi srebrzystymi żaglami, naszymi szarpanymi przez demony, zwierciadlanymi żaglami i wysokimi na sto mil masztami delikatnymi jak pajęcze nici, jak srebrne igły ciągnące za sobą przędzę gwiezdnego światła, co przytrzymuje gwiazdy na czarnym atłasie, zraszanym wilgocią przez pędzący tuż obok wicher Czasu. Kości w zębach! Piana, latająca piana Czasu, rozwleczona na plażach, gdzie starzy żeglarze nie są w stanie uchronić swych kości przed niespokojnym, nieznużonym wszechświatem. Dokąd ona odeszła, moja dama, wybranka mojej duszy? Hen, daleko, brnie przez głębokie prądy Wodnika, Ryb i Barana. Znikła. Znikła w swej małej łódce, z sutkami przyciśniętymi do czarnej atlasowej powieki, znikła na zawsze, daleko od brzegów obmywanych gwiezdnym blaskiem, suchych plaż zdatnych do zamieszkania planet. Ona jest teraz własnym okrętem, jego figurą dziobową i jego kapitanem. Bosmanie, szykuj szalupę! Żaglomistrzu, stawiaj żagiel! Zostawiła nas daleko z tyłu. Nie, 10 my zostawiliśmy ją z tyłu. Teraz jest w przeszłości, której nigdy nie poznamy, i w przyszłości, której nigdy nie ujrzymy. Postaw więcej żagli, kapitanie, bo wszechświat wyprzedza nas coraz bardziej…