— Dlaczego odrywasz mnie, Autarcho, od kontemplacji twojego świata?
— Czyżby naprawdę był mój? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie. — Wiem, że jest na nim siedem kontynentów, lecz zaledwie połowa lego, na którym teraz się znajdujemy, okazuje posłuszeństwo świętym słowom.
— Jesteś jego spadkobiercą — rzekła pomarszczona istota i odwróciła się ode mnie, nie wiem, czy celowo czy tylko przez przypadek.
Ponownie zastukałem w ściankę naczynia. A kim t y jesteś?
— Stworzeniem pozbawionym rodziców, które wiedzie żywot zanurzone we krwi.
— Tak samo jak ja! Powinniśmy więc zostać przyjaciółmi jako ci, co dzielą wspólny los.
— Kpisz sobie ze mnie.
— Wcale nie. Szczerze ci współczuję i naprawdę wierzę, że jesteśmy do siebie bardziej podobni, niż przypuszczasz.
Maleńka postać ponownie zwróciła twarz w moją stronę.
— Chciałbym ci uwierzyć, Autarcho.
— Mówię prawdę. Nikt nigdy nie zarzucił mi, że jestem przesadnie uczciwym człowiekiem, i kłamałem zawsze, kiedy tylko mogłem dzięki temu odnieść jakąś korzyść, ale tym razem jestem zupełnie szczery. Czy mogę coś dla ciebie zrobić?
— Owszem. Stłucz to naczynie.
Zawahałem się.
— Ale wtedy chyba umrzesz?
— Nigdy nie żyłem. Po prostu przestanę myśleć — i tyle. Stłucz je.
— Przecież żyjesz!
— Nie rosnę, nie poruszam się, nie reaguję na żadne bodźce z wyjątkiem myśli, nie mogę się rozmnażać. Stłucz naczynie.
— Jeśli naprawdę nie żyjesz, to wolałbym poszukać sposobu, aby pobudzić cię do życia.
— A więc tyle jest warte nasze braterstwo! Kiedy byłaś tu uwięziona, Theclo, i ten chłopiec przyniósł ci nóż, dlaczego nie próbowałaś pobudzić się do życia?
Krew napłynęła mi do twarzy, płonąc żywym ogniem w świeżo zabliźnionej ranie; uniosłem hebanowe berło, ale nie zadałem ciosu.
— Żywy czy martwy, dysponujesz przenikliwą inteligencją. Thecla stanowi tę część mnie, którą najłatwiej rozzłościć.
— Gdybyś oprócz jej wspomnień odziedziczył także jej gruczoły, mojemu życzeniu stałoby się zadość.
— A więc o tym też wiesz… Jak to możliwe, skoro jesteś ślepy?
— Każdy funkcjonujący mózg wysyła wibracje, które poruszają cieczą w tym naczyniu. Słyszę twoje myśli.
— A ja twoje. Skoro tak się dzieje, czemu nie potrafię czytać w ludzkich umysłach?
Spoglądając z bliska w maleńką twarzyczkę, oświetloną bladym promieniem gasnącego słońca, który sączył się nieśmiało przez zakurzone, okrągłe okienko, nie byłem pewien, czy usta mandragory w ogóle się poruszają.
— Słyszysz tylko siebie, jak zawsze. Nie możesz usłyszeć innych, ponieważ twój umysł bez przerwy krzyczy, zupełnie jak dziecko w wiklinowym koszyku. Widzę, że przypominasz sobie?
— Pamiętam tylko, jak bardzo dawno temu, kiedy byłem zziębnięty i głodny, leżałem na wznak, otoczony zewsząd brązowymi ścianami, i słyszałem swoje krzyki. Tak, chyba byłem wtedy dzieckiem i jeszcze nawet nie potrafiłem raczkować. Jesteś bardzo mądry. O czym myślę teraz?
— Że stanowię niezależną od ciebie manifestację twojej mocy, taką samą, jaką był Pazur. Masz rację. Ponieważ byłem zdeformowany, umarłem jeszcze przed narodzeniem, i od tej pory trzymają mnie w białej brandy. Stłucz naczynie.
— Najpierw chcę cię o coś zapytać.
— Bracie, przed drzwiami stoi stary człowiek z listem.
Nastawiłem ucha. Po rozmowie, która odbywała się w ciszy umysłu, poczułem się bardzo dziwnie, kiedy znowu usłyszałem odgłosy realnego świata: nawoływanie sposobiących się do snu kosów i pukanie do drzwi. Posłańcem okazał się stary Rudesind, który kiedyś zaprowadził mnie do zawieszonego obrazami korytarza w Domu Absolutu. Ku zdziwieniu strażników kazałem mu wejść, ponieważ chciałem z nim porozmawiać i doskonale zdawałem sobie sprawę, że wobec niego nie muszę zachowywać się zgodnie z ceremoniałem.
— Jeszcze nigdy tu nie byłem — powiedział. — Czym mogę ci służyć, Autarcho?
— Już zostaliśmy obsłużeni; sam twój widok sprawił nam ogromną przyjemność. Chyba wiesz, kim jesteśmy? Rozpoznałeś nas przecież, kiedy spotkaliśmy się poprzednim razem.
— Nawet gdybym do tej pory nie znał twojej twarzy, Autarcho, to już zdążyłbym ją dziesięć razy poznać. Wygląda na to, że w całej Cytadeli nikt nie mówi o niczym innym, tylko o tym, jak samo życie ukształtowało cię w taki sposób, byś mógł objąć to stanowisko, oraz o tym, jak to kiedyś widziano cię tutaj a tutaj, jak wyglądałeś i co wtedy powiedziałeś. Okazuje się, że nawet najpodlejszy kucharz piekł ci ciasto, a wszyscy żołnierze raczyli opowieściami o wojnie. Rzecz jasna, każda kobieta całowała cię co najmniej kilka razy i zaszywała dziury w spodniach. Miałeś też psa…
— To prawda — wtrąciłem.
— …a także kota, ptaszka i lemura, który kradł jabłka. Wspinałeś się na wszystkie mury, zeskakiwałeś z nich, huśtałeś się na linie, i tak dalej, i tak dalej. Nagle stałeś się każdym z chłopców, których tu kiedykolwiek widziano, niektórzy zaś zaczęli przypisywać ci wybryki, jakich w dzieciństwie dokonali ludzie będący starcami już wtedy, kiedy j a byłem chłopcem, oraz te, które ja sam zapisałem na swoim koncie siedemdziesiąt lat temu.
— Zdążyliśmy się już przekonać, iż twarz Autarchy jest zawsze ukryta za taką maską, jaką założą mu poddani. Bez wątpienia to dobrze, że tak się dzieje; kiedy zrozumiesz, jak bardzo różnisz się od osobistości, której wszyscy biją pokłony, z pewnością nie grozi ci wpadnięcie w samouwielbienie. My jednak chcemy usłyszeć coś o tobie. Stary Autarcha powiedział nam, że byłeś jego opiekunem w Domu Absolutu i że teraz służysz Ojcu Inire.
— Istotnie — odparł starzec. — Mam ten zaszczyt, a oto list, który ci przynoszę.
Wyjął z zanadrza niewielką i cokolwiek sfatygowaną kopertę.
— My natomiast jesteśmy panem Ojca Inire.
Złożył prostacki ukłon.
— Wiem, Autarcho.
— W związku z tym rozkazujemy ci, abyś usiadł i odpoczął. Mamy do ciebie sporo pytań, a nie możemy pozwolić, żeby człowiek w twoim wieku niepotrzebnie nadwerężał siły. Kiedy byliśmy chłopcem, o którym opowiadałeś, skierowałeś nas do biblioteki mistrza Ultana. Dlaczego to zrobiłeś?
— Na pewno nie dlatego, że przypuszczałem, iż w przeciwnym razie nigdy tam nie trafisz, ani nie dlatego, że tak polecił mi mój pan. Nie przeczytasz listu?
— Przeczytamy, ale dopiero po tym, jak udzielisz nam zwięzłej i szczerej odpowiedzi.
Starzec zwiesił głowę i przez chwilę w milczeniu skubał rzadką brodę.
— Zapewne przypuszczasz, Autarcho, że już wtedy czegoś się domyślałem, ale to nieprawda. Może inni, może mój pan… — Na chwilę podniósł na mnie spojrzenie zaropiałych oczu. — Byłeś młody, sprawiałeś obiecujące wrażenie, więc chciałem, żebyś zobaczył.
— Co?
— Jestem starym człowiekiem. Byłem nim wtedy i jestem teraz. Ty bardzo wydoroślałeś od tamtego czasu. Widzę to po twojej twarzy. Ja niewiele się zestarzałem, bo parę miesięcy, ani nawet parę lat nie sprawia mi żadnej różnicy. Gdybyś tylko policzył, jak długo wchodzę i schodzę po drabinie, okazałoby się, że czynię to dłużej, niż ty żyjesz na świecie. Chciałem, abyś się przekonał, jak wielu ludzi żyło przed tobą, jak wielu urodziło się i umarło, zanim nawet zostałeś poczęty, w tym mnóstwo znacznie lepszych od ciebie — to znaczy, od takiego ciebie, jakim byłeś wtedy. Mogłoby się wydawać, że każdy, kto wychowywał się w Cytadeli, powinien zdawać sobie z tego sprawę, ale tak nie jest. Ponieważ przebywają tu przez cały czas, przestają zwracać na cokolwiek uwagę. Kiedy jednak zejdą na sam dół, do mistrza Ultana, mądrzejszym z nich daje to wiele do myślenia.