Na nocnym stoliku, obok karafki, stał dzwonek. Merryn dała nim sygnał, jakby chcąc zagłuszyć Hethora, a kiedy mistrz Malrubius umoczył usta w zawartości kubka, wzięła naczynie z rąk Cumaeany, wylała wodę na podłogę i nałożyła kubek na szyjkę karafki. Hethor umilkł, ale kałuża wody szybko się rozszerzała, jakby zasilana przez niewidzialny strumień. Woda była lodowato zimna. Przez głowę przemknęła mi niewyraźna myśl, że moja guwernantka będzie na mnie zła. ponieważ zamoczyłam pantofle.
W odpowiedzi na dzwonek zjawiła się służąca — pokojówka Thecli. ta sama, której oskórowanej nodze przyglądałem się dzień po tym, jak uratowałem życie Vodalusowi. Co prawda teraz była znacznie młodsza, ale nogę miała już obdartą ze skóry i obficie broczącą krwią.
— Bardzo mi przykro — powiedziałem. — Bardzo mi przykro. Hunno. Ja tego nie zrobiłem, to mistrz Gurloes i czeladnicy…
Mistrz Malrubius usiadł wyprostowany w łóżku, ja zaś dopiero teraz zauważyłem, że jego łóżko jest w istocie kobiecą ręką o palcach dłuższych niż moje ramię i paznokciach jak szpony.
— Widzę, że dobrze się miewasz — powiedział, jakbym to ja jeszcze przed chwilą leżał umierający. — Albo przynajmniej prawie dobrze.
Palce zaczęły się zaciskać, lecz on jednym susem zeskoczył z łóżka i stanął obok mnie w sięgającej już do kolan wodzie.
Jakiś pies — mój stary Triskele! — albo leżał do tej pory pod łóżkiem, albo obok niego, po drugiej stronie, gdyż teraz przybiegł do nas, rozbryzgując wodę pojedynczą przednią łapą i ujadając radośnie. Mistrz Malrubius ujął mnie za prawą rękę, Cumaeana za lewą i razem zbliżyliśmy się do jednego z wielkich oczu góry.
Ujrzałem ten sam widok co wtedy, gdy byłem tam z Typhonem: świat rozciągał się u moich stóp niczym dywan, widoczny od krańca do krańca, ale tym razem prezentował się jeszcze wspanialej. Słońce wisiało za naszymi plecami, a mnie wydawało się, że świeci znacznie jaśniej niż zazwyczaj. Wszystkie cienie uległy alchemicznej przemianie w złoto, a cała zieleń stała się głębsza i ciemniejsza. Widziałem zboże dojrzewające na polach, a nawet niezliczone ryby uwijające się w gęstwinie zawieszonych blisko powierzchni roślin, które dostarczały im pożywienia. Woda, w której staliśmy, zaczęła wreszcie wylewać się na zewnątrz przez oko. a kiedy dostała się w zasięg słonecznego blasku, przeistoczyła się w tęczę.
Obudziłem się.
Kiedy spałem, ktoś zawinął mnie w dwa prześcieradła, między które włożono kilkanaście garści śniegu. (Później dowiedziałem się, że przywożono go z gór na grzbietach jucznych zwierząt). Drżąc na całym ciele marzyłem o tym, by czym prędzej wrócić do mojego snu, choć już zdawałem sobie częściowo sprawę z ogromnej odległości, jaka mnie od niego dzieliła. W ustach czułem gorzki smak lekarstwa, łóżko wydawało mi się twardsze od podłogi, a odziane w szkarłat Peleryny chodziły w tę i z powrotem z lampami w dłoniach, niosąc ulgę mężczyznom i kobietom jęczącym w ciemnościach.
Rozdział V
Lazaret
Nie wydaje mi się, żebym tej nocy zasnął ponownie, choć całkiem możliwe, iż trochę drzemałem. Do świtu śnieg zdążył się zupełnie stopić. Dwie Peleryny zabrały mokre prześcieradła, dały mi ręcznik, żebym mógł się wytrzeć, i przyniosły świeżą pościel. Zastanawiałem się. czy nie zwrócić im wtedy Pazura — cały mój dobytek znajdował się w płóciennym worku wepchniętym pod łóżko — ale chwila nie wydała mi się odpowiednia. Choć był już dzień, bardzo szybko zapadłem w sen.
Obudziłem się ponownie około południa. W lazarecie panował nadzwyczajny spokój; gdzieś daleko rozmawiali dwaj mężczyźni, ale ich niewyraźne głosy tylko podkreślały ciszę. Usiadłem i rozejrzałem się dokoła w nadziei, że zobaczę żołnierza. Po mojej prawej stronie leżał człowiek o bardzo krótko ściętych włosach, tak że w pierwszej chwili pomyślałem, iż jest.to jeden z niewolników Peleryn. Przemówiłem do niego, ale kiedy odwrócił się do mnie, przekonałem się, że nie mam racji. Jego zupełnie puste oczy zdawały się obserwować laniec jakichś niewidocznych dla mnie duchów.
Chwała Grupie Siedemnastu — powiedział.
— Dzień dobry. Wiesz może coś o zwyczajach panujących w tym miejscu?
Przez jego twarz przemknął cień, a ja wyczułem, że moje pytanie napełniło go podejrzeniami.
— Wszystkie starania prowadzą mniej lub bardziej bezpośrednio do celu, zależnie od tego. na ile są podporządkowane Słusznej Myśli.
— Razem ze mną przybył tu jeszcze jeden człowiek. Chciałbym z nim porozmawiać. To mój przyjaciel — przynajmniej w pewnym sensie.
— Ci, co wypełniają wole ludu, są naszymi przyjaciółmi, chociaż nigdy nie mieliśmy okazji z nimi rozmawiać. Ci. co tego nie czynią, są wrogami, chociaż jako dzieci siedzieliśmy z nimi w szkolnej ławie.
— Niczego od niego nie wydobędziesz — odezwał się człowiek zajmujący łóżko po mojej lewej ręce. — To więzień.
Odwróciłem się i spojrzałem na niego. Choć był chudy jak szkielet. to na jego przypominającej trupią główkę twarzy zachowały się resztki wesołości. Sztywne, czarne włosy wyglądały tak, jakby od wielu miesięcy nie miały kontaktu z grzebieniem.
— Przez cały czas gada w ten sposób. Hej, ty! Zaraz spuścimy ci lanie!
— Dla Armii Ludu porażka stanowi odskocznię do zwycięstwa, a zwycięstwo kolejny szczebel w drabinie wiodącej ku następnym tryumfom.
— Mimo to chwilami mówi do rzeczy, w przeciwieństwie do pozostałych — poinformował mnie sąsiad z lewej strony.
— Powiadasz, że jest więźniem? A co takiego zrobił?
— Co zrobił? Po prostu nie zginął.
— Obawiam się, że nie rozumiem. Czyżby został wyznaczony do jakiejś samobójczej misji?
Pacjent zajmujący łóżko po drugiej stronie mego rozmówcy uniósł się do pozycji siedzącej i wtedy okazało się, że jest to młoda kobieta o mizernej, ale bardzo ładnej twarzy.
— Tak jak wszyscy — powiedziała. — W każdym razie, nie mogą wrócić do domu przed końcem wojny, a doskonale zdają sobie sprawę, że ona nigdy się nie skończy.
— Bitwy z zewnętrznymi przeciwnikami wygrywa się wtedy, kiedy wszystkie spory wewnętrzne rozwiązuje się w zgodzie ze Słuszną Myślą.
— A więc to Ascianin! — zrozumiałem wreszcie. — Pierwszy raz widzę któregoś z nich.
— Większość ginie — powiedział czarnowłosy mężczyzna. — Wspominałem już o tym.
— Nie miałem pojęcia, że znają nasz język.
— Bo nie znają. Oficerowie, którzy tu przychodzili, uważają, że był tłumaczem. Prawdopodobnie przesłuchiwał naszych ludzi, którzy dostali się do ich niewoli, ale pewnie zrobił coś nie tak jak należy i za karę został odesłany na pierwszą linię.
— Moim zdaniem wcale nie jest szalony — odezwała się młoda kobieta. — Większość rzeczywiście postradała zmysły, ale nie on. Jak się nazywasz?
— Wybaczcie, powinienem był się przedstawić. Jestem Severian. Niewiele brakowało, a dodałbym, że jestem liktorem, ale ugryzłem się w język, bo wtedy żadne z nich nie chciałoby ze mną rozmawiać.
— Ja mam na imię Foila, a on Melito. Służyłam w Błękitnych Huzarach, on zaś jest hoplitą.
— Nie opowiadaj bzdur! — burknął Melito. — To ja byłem huzarem, a ty hoplitą!
Wyglądało na to, że jest znacznie bliższy śmierci niż kobieta.
— Mam nadzieje, że zwolnią nas do cywila, gdy tylko poczujemy się na tyle dobrze, żeby stąd wyjść — dodała Foila.
— I co wtedy będziesz robić? Doić czyjeś krowy i pasać świnie? — Melito spojrzał na mnie. — Nie daj się zwieść jej paplaninie: oboje zaciągnęliśmy się na ochotnika. Gdyby nie ta rana, z pewnością otrzymałbym już awans, a wtedy byłbym w stanie utrzymać żonę.