Выбрать главу

— Ty wejdziesz, Charles?

— Oczywiście. Ty również.

— Jakie są szansę, że stamtąd wyjdziemy?

— Duże — powiedział Boardman. — Inaczej wątpię, czybym w ogóle się tym zajął. Och, to nie jest zwykła wycieczka, Ned, ale nie przeceniajmy jej. Ledwie zaczynamy badać labirynt. Za kilka dni będziemy się tam orientować wystarczająco dobrze.

Rawlins milczał rozważając jego słowa.

— Jednak Muller nie miał żadnych robotów — rzekł po chwili. — Jakim cudem przeszedł przez to wszystko?

— Nie wiem — mruknął Boardman. — Przypuszczam, że jest urodzonym szczęściarzem.

Rozdział trzeci

1

W labiryncie Muller śledził tę akcję na swoich zamglonych ekranach. Widział, jak oni wprowadzają jakieś automaty. Tracą je dosyć szybko i fatalnie, ale każda następna fala sięga w labirynt coraz głębiej. Przy zastosowaniu metody prób i doświadczeń te roboty przebyły już Strefę H i zaczną część Strefy G. Był gotów bronić się, gdyby doszły do stref środkowych. Na razie siedział spokojnie w samym sercu labiryntu, prowadził normalny tryb życia.

Rankiem zawsze myślał sporo o przeszłości. Wspominał inne światy z innych lat, wiosny, klimat cieplejszy niż na Lemnos. Łagodne oczy kiedyś patrzyły w jego oczy, ręce tuliły się do jego rąk i widział uśmiechy, słyszał śmiech, chodził po lśniących posadzkach, podziwiał sylwetki wytwornych kobiet w łukach bram. Był żonaty dwa razy. I jedno, i drugie małżeństwo skończyło się bez awantur po wspólnym przeżyciu przyzwoitej ilości lat. Często podróżował. Miał do czynienia z królami i ministrami. Teraz nieomal czuł znowu zapachy z setki planet przesuwających się po niebie jak paciorki nadziane na sznurek. Jesteśmy tylko małymi płomykami i gaśniemy. Ale on wiosną i latem swego życia palił się płomieniem dosyć jasnym i wracając myślą do tamtych czasów uważał, że nie zasłużył sobie na tak posępną, bezradosną jesień.

Miasto-labirynt na swój sposób dbało o niego. Miał dach nad głową — miał nawet tysiące mieszkań do wyboru, więc od czasu do czasu przenosił się, żeby zmienić otoczenie. Wszystkie te domy były pustymi skrzyniami. Zrobił sobie tapczan ze skór zwierzęcych wypchany strzępami futra; sklecił zgrabny fotel ze skóry i ścięgien i właściwie żadnych innych mebli nie potrzebował. Miasto dawało mu wodę. Zwierzyna włóczyła się w takich ilościach, że dopóki zdrowie mu pozwalało polować, nie mogło mu zabraknąć pożywienia. Z Ziemi przywiózł sobie pewne podstawowe rzeczy. Trzy sześciany z książkami i jeden sześcian z muzyką, razem tworzące stertę wysoką prawie na metr, stanowiły dla niego strawę duchową na te wszystkie lata, które mu pozostały. Miał też dwa kobietony. Miał nieduży magnetofon, żeby dyktować swoje pamiętniki. I blok do rysunków. I broń, i wykrywacz masy. I diagnostat z lekami regenerującymi. To mu wystarczało.

Jadał regularnie. Sypiał dobrze. Nie dręczyły go żadne wyrzuty sumienia. Prawie pogodził się już z losem. Gorycz jak ropa rozchodzi się po organizmie, ale w końcu przecież w miejscu zapalnym powstaje cysta i zamyka je.

O to, co go spotkało, nie winił nikogo. Sam do tego doprowadził swoim głodem. Chciał niejako pożreć wszechświat, uzurpować prawa Boga i wtedy jakaś nieubłagana siła rządząca wszystkim zrzuciła go z wysoka, aż musiał, rozbity, szukać schronienia na tej martwej planecie, żeby w zupełnej samotności pozbierać się najlepiej, jak potrafił.

Stacje w drodze na Lemnos były mu dobrze znane. Dawno temu, gdy miał lat osiemnaście i leżał nago z dziewczyną u boku czując jej ciepło, patrząc w gwiazdy nad sobą, pysznił się swymi wielkimi ambicjami. Mając lat dwadzieścia pięć zaczął osiągać to, o czym marzył. Zanim ukończył lat czterdzieści, poznał już sto planet i pozyskał sławę w trzydziestu systemach słonecznych. W dziesięć lat później marzyła mu się wielka polityka; cóż, kiedy w wieku lat pięćdziesięciu trzech za namową Charlesa Boardmana podjął się misji na Beta Hydri IV.

Tamtego roku spędzał urlop w systemie Tau Ceti, odległym o dwanaście lat świetlnych od Ziemi. Marduk, czwarta z tych planet, została wykorzystana jako miejsce wypoczynku dla górników pracujących przy odzieraniu trzech jej sióstr z metali reaktywnych. Mullerowi nie podobał się sposób, w jaki te trzy planety obrabowywano, ale to mu nie przeszkadzało szukać odprężenia nerwowego na Marduk. Prawie nie było tam pór roku, bo Marduk kręciła się wokół swego słońca pionowo. Cztery kontynenty, gdzie wciąż panowała wiosna, otaczał płytki ocean. Wody oceanu miały barwę zieloną, roślinność lądowa miała odcień błękitny, powietrze lekko musowało, jak młody szampan. Uczyniono z tej planety coś na podobieństwo Ziemi — Ziemi takiej, jaką może była kiedyś w czasach niewinności — wszędzie lasy i łąki, i wesołe gospody. Ten spokojny świat, jeśli rzucał człowiekowi wyzwanie, to tylko syntetyczne. Olbrzymie ryby w morzu zawsze dawały się zmęczyć i złowić. Ośnieżone szczyty gór wyglądały zdradziecko, raczej nie wróżąc bezpiecznej wspinaczki nawet w butach grawitronowych, ale nikt jeszcze tam nie zginął. Dzikie zwierzęta, od jakich roiło się w puszczach, miały potężne kłęby i nacierały z pochrapywaniem, zgoła jednak niegroźnie. W gruncie rzeczy Muller nie lubił takich okolic. Ale chwilowo znużony przygodami, zdecydował się spędzić na Marduk parę tygodni spokojnie w towarzystwie dziewczyny, którą poznał rok przedtem w odległości dwudziestu lat świetlnych od tej planety.

Na imię miała Marta — wysoka, smukła, o dużych, ciemnych oczach modnie podmalowanych czerwoną szminką i o świetlistych niebieskich włosach, opadających jej na pięknie toczone ramiona. Wyglądała na dziewczynę dwudziestoletnią, ale oczywiście równie dobrze mogła już ukończyć lat dziewięćdziesiąt i przechodzić trzecie swoje przeobrażenie; w ogóle trudno odgadnąć czyjś wiek, a cóż dopiero wiek kobiety. Muller jednak przypuszczał, że ona jest naprawdę młoda. Sprawiała to nie tyle jej gibkość, źrebięca zwinność — bo te cechy są do nabycia — ile jej subtelny entuzjazm, prawdziwa dziewczęcość nie mogąca być — wolał tak przypuszczać — osiągnięciem medycyny. Czy to przy pływaniu z napędem elektrycznym, czy przy lataniu po drzewach, czy przy polowaniu z dmuchawą, czy w miłości Marta okazywała takie przejęcie, jakby to wszystko było dla niej czymś względnie nowym.

Mullerowi nie chciało się wnikać w tę sprawę zbyt głęboko. Marta była bogata, urodzona na Ziemi, nie miała żadnych widocznych więzów rodzinnych i podróżowała wszędzie do woli. Wiedziony nagłym odruchem zatelefonował do niej i poprosił o spotkanie na Marduk, a ona przyleciała chętnie, nie zadając pytań. Bez żadnego onieśmielenia dzieliła w hotelu apartament z Richardem Mullerem. Najwyraźniej wiedziała, kim Muller jest, ale otaczająca go aura sławy nie miała dla niej znaczenia. Obchodziło ją tylko, co on jej mówi, jak bierze ją w objęcia, jak uprzyjemnia czas — do jego innych poczynań wcale nie przywiązywała wagi.

Hotel, strzelista wieżyca jasności wysoka na tysiąc metrów, stał w dolinie nad lśniącym, owalnym jeziorem. Mieszkali w apartamencie na dwusetnym piętrze, kolację jadali w baszcie na dachu, dokąd podlatywali dyskiem grawitronowym, a w ciągu dnia mogli się cieszyć wszystkimi atrakcjami Marduk. Byli razem przez tydzień nieprzerwanie — tydzień pogody wprost idealnej. Jej małe, chłodne piersi mieściły się doskonale w jego dłoniach, długie, smukłe nogi oplatały go rozkosznie i w momentach szczytowych wbijała pięty w jego łydki cudownie rozgorączkowana. Ale ósmego dnia przyleciał na Marduk Charles Boardman. Wynajął apartament w hotelu odległym o pół kontynentu i poprosił Mullera do siebie.