— Znowu? — zapytał. — Zmartwychwstałeś, co? Dlaczego nic nie mówisz? Z czyjego statku jesteś? Kto cię tu przysłał?
— Może powinniśmy odpowiedzieć? — zapytał Rawlins.
— Nie.
Boardman przybliżył twarz do ekranu. Oderwał ręce Rawlinsa od tablicy rozdzielczej i sam dostroił obraz, tak że widać było Mullera bardzo wyraźnie. Pokierował robotem przesuwając go przed Mullerem to tu, to tam, usiłując nie dopuścić, żeby Muller odszedł znowu.
— Przerażające — rzekł cicho. — Ten wyraz twarzy Mullera.
— Na mnie on robi wrażenie zupełnie spokojnego — powiedział Rawlins.
— Co ty tam wiesz? Ja pamiętam tego człowieka, Ned, przecież to twarz prosto z piekła. Kości policzkowe bez porównania bardziej wydatne. Oczy straszne. I widzisz to skrzywienie ust… lewy kącik opuszczony? On może nawet dostał lekkiego porażenia. Ale przetrzymał nieźle.
Rawlins zakłopotany szukał oznak pasji na twarzy Mullera. Nie zauważył ich przedtem i jakoś nie mógł ich dostrzec nadal. Ale oczywiście nie wiedział, jak Muller wyglądał w normalnych okolicznościach. I Boardman siłą rzeczy był lepszym fizjonomistą niż on.
— Wyciągnąć go stamtąd nie będzie łatwo — powiedział Boardman. — On nie zechce się ruszyć. Ale jest nam potrzebny, Ned. Jest nam potrzebny.
Muller dotrzymując kroku robotowi rzekł cierpkim, ochrypłym głosem:
— Masz trzydzieści sekund na wyjaśnienie, w jakim celu mnie nachodzisz. A potem najlepiej zrobisz, jeżeli wrócisz tam, skąd przyszedłeś.
— Nie porozmawiasz z nim? — zapytał Rawlins.
— On rozbije tego robota!
— Niech rozbije — Boardman wzruszył ramionami. — Pierwszy, kto do niego przemówi, musi być człowiekiem z krwi i kości, stanąć z nim twarzą w twarz. Tylko tak można tego dokonać. Trzeba go sobie zjednać, Ned. Głośnik robota temu nie sprosta.
— Masz dziesięć sekund — powiedział Muller.
Wyciągnął z kieszeni połyskliwą czarną kulę metalową, nie większą niż jabłko, opatrzoną w małe kwadratowe okienko. Rawlins nigdy dotąd nie widział nic podobnego. Może, pomyślał, to jakaś nieznana broń, którą Muller znalazł w tym mieście. I patrzył, jak Muller błyskawicznym ruchem podnosi rękę ze swoją tajemniczą kulą, nastawiając okienko prosto w oblicze robota. Ekran powlokła ciemność.
— Coś mi się wydaje, że straciliśmy jeszcze jednego robota — jęknął Rawlins.
Boardman przytaknął.
— Właśnie. Ostatniego robota, którego mieliśmy utracić. Teraz zaczną się straty w ludziach.
2
Nadszedł czas, żeby ryzykować w labiryncie życiem ludzkim. To było nieuniknione, więc Boardman ubolewał nad tym nie bardziej, niż ubolewał nad koniecznością płacenia podatków, nad swoim starzeniem się, nieregularnością wypróżnień, bądź reakcją na gwałtowną siłę przyciągania. Podatki, starość, wypróżnienie i grawitacja to odwieczne problemy stanu człowieczego — nadal poważne, jakkolwiek do pewnego stopnia zostały rozwiązane dzięki postępowi nauki. Podobnie rzecz tu się miała z ryzykiem śmierci. Wykorzystali przecież odpowiednio zastępy robotów i w ten sposób ocalili prawdopodobnie kilkunastu ludzi. Ale teraz prawie na pewno ludzie będą musieli ginąć. Boardman bolał nad tym, niedługo jednak i niegłęboko. Boardman już od dziesiątków lat wymagał od swoich podwładnych podejmowania takiego ryzyka i wielu z tych ochotników śmierć nie ominęła. Sam gotów był narazić własne życie w odpowiedniej chwili i dla odpowiedniej sprawy.
Labirynt został dokładnie odtworzony na mapach. Mózg statku zawierał szczegółowy obraz trasy w głąb wraz ze wszystkimi znanymi pułapkami, więc Boardman wysyłając tam roboty mógł liczyć na dziewięćdziesiąt pięć procent prawdopodobieństwa, że dotrą one do Strefy A, nie uszkodzone. Czy jednak człowiek może przebyć tę trasę tak samo bezpiecznie? — to jeszcze stało pod znakiem zapytania. Nawet gdy komputer udziela człowiekowi wskazówek na każdym kroku w tej drodze, przecież odbiera je omylny, podlegający zmęczeniu mózg ludzki, który mógłby nie pojmować wszystkiego tak jak doskonały mózg mechaniczny robota. I człowiek chciałby dokonywać korekt sam, co w rezultacie mogłaby się źle dla niego skończyć. Toteż dane, które zebrali, należało wypróbować starannie, zanim wkroczy do labiryntu Boardman albo Ned Rawlins.
Znaleźli się ochotnicy.
Wiedzieli, że grozi im śmierć. Nikt nie usiłował ich okłamywać, że tak nie jest. Boardman wykazał im, że dla dobra ludzkości trzeba doprowadzić do tego, by Muller wyszedł z labiryntu z własnej woli, a najwięcej szans, żeby to przeprowadzić rozmawiając z nim osobiście, mają pewne szczególne jednostki: Charles Boardman i Ned Rawlins, a więc w tym wypadku jednostki nie do zastąpienia. Niech inni utorują drogę Boardmanowi i Rawlinsowi. Doskonale. Ci ryzykanci zaofiarowali się, wiedząc, że ich można zastąpić. Każdy z nich ponadto wiedział, że śmierć kilku pierwszych może okazać się dla niego pomocna. Niepowodzenie oznacza nowe informacje, natomiast szczęśliwe dotarcie w głąb labiryntu nie przynosi w tej fazie żadnych informacji.
Losowali, kto pójdzie pierwszy.
Padło na jednego z poruczników nazwiskiem Burke, który wyglądał dość młodo i prawdopodobnie był młody, wojskowi bowiem rzadko kiedy poddawali się zabiegom odmładzającym, dopóki nie awansowali na generałów. Ten niski, krzepki, ciemnowłosy śmiałek zachowywał się tak, jak gdyby można go było zastąpić nie tylko innym człowiekiem, ale nawet szablonowym robotem wyprodukowanym na pokładzie statku.
— Kiedy znajdę Mullera — oświadczył (nie użył słowa „jeżeli”) — powiem mu, że jestem archeologiem. Dobrze? I zapytam, czy nie ma nic przeciwko temu, żeby weszło tam również paru moich kolegów.
— Dobrze — powiedział Boardman — i pamiętaj, im mniej będzie mu się mówiło rzeczy fachowych, tym mniej nabierze podejrzeń.
Burke nie miał dożyć rozmowy z Richardem Mullerem i wszyscy o tym wiedzieli. Ale pomachał ręką na pożegnanie wesoło, nieco teatralnie, i wkroczył do labiryntu. Aparatura w plecaku łączyła go z mózgiem statku. Dzięki temu odbierał polecenia komputera i jednocześnie obserwatorzy w obozie mogli widzieć, co się z nim dzieje.
Zręcznie i spokojnie wymijał straszliwe pułapki w Strefie Z. Brak mu było wyposażenia, które pomagało robotom wykrywać obrotowe płyty bruku i zabójcze czeluści poniżej, ukryte płomienie energii, zaciskające się zęby osadzone w bramach i wszelkie inne koszmary. Posiadał jednak coś bardziej przydatnego, czego brakowało robotom, a mianowicie zasób wiadomości o tych koszmarach, zebrany kosztem wielu maszyn. Boardman na swoim ekranie widział znane mu już filary, szprychy i skarpy, mosty, sterty kości i gdzieniegdzie szczątki robotów. W duchu ponaglając Burke’a, wiedział, że lada dzień będzie musiał sam pójść tamtędy. Zastanawiał się, ile dla Burke’a warte jest własne życie.
Około czterdziestu minut trwało przejście ze Strefy H do Strefy G. Burkę nie okazał żadnego podniecenia, gdy tę trasę pokonał. Strefa G, jak wszystkim było wiadomo, groziła licznymi niebezpieczeństwami, prawie tak jak Strefa H. Ale jak dotąd system kierowania zdawał egzamin. Burkę omal nie pląsał, żeby omijać przeszkody. Liczył kroki, podskakiwał, zbaczał raptownie albo sprężał się i wielkim susem przesadzał zdradziecki odcinek bruku. Wędrował dziarsko. Cóż, kiedy komputer nie mógł go ostrzec przed małym, przeraźliwie uzębionym stworzeniem, które czyhało na złocistym parapecie w odległości czterdziestu metrów za bramą Strefy G. To zwierzę było czymś niezależnym od znanego układu labiryntu.