Niebezpieczeństwo przypadkowe, samoistne. A Burke czerpał znajomość rzeczy tylko z rejestru doświadczeń przeprowadzonych w tej krainie.
To zwierzę było nie większe niż duży kot, ale miało długie kły i zręczne szpony. Aparat wzrokowy w plecaku Burke’a zobaczył, jak ono skacze — ale za późno. Zanim Burke, ostrzeżony, w półobrocie wyciągnął broń, bestia już rzuciła mu się na barki i dobierała się do gardła.
Paszcza rozwarła się przedziwnie szeroko. Oko komputera przekazało obraz anatomiczny, którego Boardman doprawdy wolałby nie widzieć. Rzędy zębów ostrych jak igły i głębiej za nimi jeszcze dwa rzędy kłów równie groźnych, może służących do lepszego pogryzienia ofiary czy też po prostu zapasowych, w razie gdyby zewnętrzne się połamały. Wyglądało to przeraźliwie. Po chwili zwierzę zamknęło paszczę.
Burke zachwiał się i upadł razem z napastnikiem. Krew popłynęła. Człowiek i zwierzę przetoczyli się dwukrotnie po bruku, potrącili jakiś ukryty przekaźnik energii i zniknęli w kłębach oleistego dymu. Gdy resztki tego dymu rozwiały się w powietrzu, nie było śladu ani człowieka, ani zwierzęcia.
Wkrótce potem Boardman powiedział:
— A więc jest coś nowego, o czym trzeba pamiętać. Żadne z tych zwierząt nie rzuciło się na robota. Ludzie będą musieli brać wykrywacze masy i wędrować grupkami.
Tak uczynili. Wysoką cenę zapłacili za to ostatnio nabyte doświadczenie, ale przynajmniej już wiedzieli, że w labiryncie mają przeciwko sobie nie tylko chytrość pradawnych inżynierów. Dwaj ludzie, Marshall i Petrocelli, weszli teraz do labiryntu odpowiednio wyposażeni, rozglądając się na wszystkie strony. Zwierzęta nie mogły zbliżyć się do nich znienacka, bo odbiorniki fal podczerwonych, wmontowane w wykrywacze masy, wykazywały promieniowanie ciepła. Dzięki temu bez trudu ubili czworo zwierząt, w tym jedno nawet ogromne.
W głębi Strefy Z doszli do miejsca, gdzie był ekran dezorientujący, który sprawiał, że wszelkie urządzenia do zbierania informacji stawały się kpiną.
Na jakiej zasadzie to działa? — dumał Boardman. Ziemskie dezorientatory działają bezpośrednio na zmysły; doskonale przyjmują należycie przekazywane prawdziwe informacje, po czym gmatwając je w mózgu niszczą wszystkie ich współzależności. Ale ten ekran na pewno jest inny. Nie może atakować systemu nerwowego robota, ponieważ robot nie ma systemu nerwowego w żadnym sensie tego określenia i jego aparatura wzrokowa melduje dokładnie to, co widzi. Jednakże to, co roboty widziały tam w labiryncie i zameldowały komputerowi, nie pozostawało w związku z rzeczywistym układem geometrycznym tamtego miejsca. Inne roboty, ustawione poza zasięgiem ekranu, przekazały obraz zupełnie inny i niewątpliwie rzetelniejszy. Z tego wynika, że ekran działa na jakiejś zasadzie optycznej, ogranicza się do samego obrazu najbliższej okolicy, zmienia go, zamazuje perspektywę, zniekształca albo ukrywa kontury, wprowadza w normalną konfigurację chaos. Każdy organ wzroku w zasięgu ekranu musi widzieć obraz całkowicie przekonywający, chociaż niezgodny z prawdą, i nie ma znaczenia, czy odbiera to umysł ludzki, czy nie obdarzona umysłem maszyna. Dosyć ciekawe, myślał Boardman. Może później będzie można zbadać i opanować mechanizmy labiryntu. Później.
W żaden sposób nie mógł wiedzieć, jakie kształty przybierał labirynt dla Marshalla i Petrocellego, gdy ulegli działaniu ekranu. Roboty przekazywały szczegółowe sprawozdania ze wszystkiego, co miały przed oczami, natomiast ci dwaj ludzie nie byli bezpośrednio połączeni z komputerem, więc nie mogli transmitować swoich wrażeń wizualnych do centrali. Najwyżej mogli opowiadać, co widzą. Nie pokrywało się to z obrazami przekazywanymi przez odbiorniki wzrokowe przymocowane do ich plecaków, ani z rzeczywistym widokiem otoczenia poza zasięgiem ekranu dezorientującego.
Słuchali wskazówek komputera. Szli nawet tam, gdzie na własne oczy widzieli ziejące otchłanie. Przykucnęli, żeby przeczołgać się tunelem, którego strop jaśniał ostrzami gilotyn. A takiego tunelu wcale tam nie było.
— Boję się, że lada chwila któreś z tych ostrzy opadnie i przetnie mnie na pół — powiedział Petrocelli.
Ale i żadnych ostrzy tam nie było. Po przeczołganiu się przez nie istniejący tunel obaj posłusznie zboczyli w lewo pod wielki cep, walący z piekielną siłą w płyty bruku. Nie było i cepa. Z niechęcią powstrzymali się od wejścia na chodnik wyłożony pulchnymi poduszkami, który ciągnął się do granicy zasięgu ekranu. Ten chodnik również nie istniał: omamieni nie wiedzieli, że tam jest tylko jama pełna kwasu.
— Najlepiej, żeby po prostu szli z zamkniętymi oczami — zauważył Boardman. — Tak już przechodziły roboty… z wyłączoną wizją.
— Mówią, że byłoby to dla nich zbyt straszne — powiedział Hosteen.
— Ale co lepsze: czy nie mieć żadnych informacji, czy mieć informacje fałszywe? — zapytał Boardman. — Mogą przecież słuchać poleceń komputera nie otwierając oczu. Wtedy by im nie groziło…
Petrocelli wrzasnął. Na jednej połowie swojego ekranu Boardman zobaczył rzeczywisty układ: płaski bezpieczny odcinek drogi, a na drugiej omam przekazany przez aparat w plecaku: buchające gwałtownie spod nóg Petrocellego i Marshalla płomienie.
— Spokojnie! — ryknął Hosteen. — Ognia tam nie ma!
Petrocelli, sprężony do skoku, słysząc to ze straszliwym wysiłkiem postawił nogę na bruku. Marshall nie przejawił tak szybkiego refleksu. Zanim usłyszał wołanie Hosteena, odwrócił się, żeby wyminąć płomienie, z rozpędu ruszył w lewo, po czym dopiero się zatrzymał. Stał wysunięty o kilkanaście centymetrów poza bezpieczną drogę. I nagle z jednej z płyt kamiennych wystrzelił zwój połyskliwego drutu, który oplatał mu nogi w kostkach. Wpił się w skórę, mięśnie i kości i odciął stopy. Upadającego Marshalla przeszył i przybił do pobliskiej ściany złocisty metalowy pręt.
Petrocelli nie oglądając się za siebie przeszedł przez zwodniczy słup ognia szczęśliwie, zrobił jeszcze dziesięć chwiejnych kroków i przystanął już bezpieczny poza zasięgiem ekranu dezorientującego.
— Dave? — zapytał ochryple. — Dave, nic ci się nie stało?
— Zszedł ze szlaku — powiedział Boardman. — To był szybki koniec.
— Co ja mam zrobić?
— Odpocznij, Petrocelli. Uspokój się i nie próbuj iść dalej. Wysyłam Chesterfielda i Walkera do ciebie. Czekaj tam, gdzie jesteś.
Petrocelli drżał cały. Boardman polecił mózgowi statku dać mu zastrzyk i zostało to zrobione przez aparaturę w plecaku. Już odczuwając ulgę, ale nie chcąc odwrócić się w stronę zmarłego towarzysza, Petrocelli stał sztywno, nieruchomo i czekał.
Walker i Chesterfield potrzebowali prawie całej godziny, żeby dotrzeć do miejsca, gdzie był ekran dezorientujący, a potem piętnastu minut bez mała, żeby przejść przez kilkumetrowy zasięg ekranu. Przechodzili z oczami zamkniętymi, bardzo tym speszeni. Ale widma labiryntu nie mogły przerażać ludzi nie widzących, więc ostatecznie znaleźli się poza ich terenem. Petrocelli przez ten czas znacznie się uspokoił. Wszyscy trzej ostrożnie ruszyli w głąb labiryntu.
Jakoś trzeba, pomyślał Boardman, przynieść stamtąd zwłoki Marshalla. Ale to już później.
3
Wydawało się Nedowi Rawlinsowi, że najdłuższe dni swego życia przeżył cztery lata przedtem lecąc do Rigel, żeby sprowadzić ciało ojca na Ziemię. Teraz jednak stwierdził, że dni na Lemnos o wiele bardziej mu się dłużą. Okropnie jest tak stać przed ekranem, patrzeć, jak odważni mężczyźni umierają, każdym nerwem łaknąć odprężenia — godzina po godzinie, godzina po godzinie…