A przecież oni wygrywali bitwę o labirynt. Do tej pory weszło czternastu ludzi. Czterech poniosło śmierć. Walker i Petrocelli rozbili obóz w Strefie Z, pięciu innych założyło bazę pomocniczą w Strefie E, trzej obecnie wymijali ekran dezorientujący w Strefie G, żeby dojść do tej bazy. Najgorsze było już poza nimi. Z pracy robotów jasno wynikało, że krzywa niebezpieczeństwa opada gwałtownie poza Strefą F i że w trzech strefach centralnych właściwie nie ma żadnego ryzyka. Skoro Strefy E i F zostały faktycznie zdobyte, przedostanie się tam, gdzie czekał obojętny i nieprzystępny, przyczajony Muller, nie powinno być trudne.
Rawlins myślał, że zna już labirynt całkowicie. Wprawdzie nie osobiście, ale wkraczał do labiryntu ponad sto razy: oglądał to dziwne miasto najpierw wzrokiem robotów, potem za pomocą przekaźników, w jakie byli wyposażeni członkowie załogi. Nocą w gorączkowych snach widział zagadkowe ulice i zaułki, skręcające ściany i pofałdowane wieże. Fantazja jego setki razy krążyła po całym labiryncie, igrała ze śmiercią. On i Boardman mieli być spadkobiercami ciężko nabytego doświadczenia, gdy na nich przyjdzie kolej.
Ta chwila się zbliżała.
W pewien chłodny poranek pod niebem szarym jak żelazo Rawlins stał z Boardmanem tuż przy stromym obwałowaniu z piasku, które otaczało labirynt. W ciągu paru tygodni ich pobytu na Lemnos, nadeszła przedziwnie nagle mglista pora roku, będąca chyba lemnijską zimą. Słońce teraz świeciło tylko przez sześć godzin na dwudziestogodzinną dobę. Potem następowały dwie godziny bladego zmierzchu i po nocy świt też był rozrzedzony i długi. Księżyce wirowały, pląsały nieustannie na niebie, rzucając skręcone cienie.
Rawlins już prawie nie mógł się doczekać próby swoich sił wśród niebezpieczeństw labiryntu. Odczuwał pustkę, daremność pragnienia, które wyrosło z niecierpliwości i wstydu. On tylko patrzył na ekrany, gdy inni, niektórzy zaledwie trochę starsi od niego, tak bardzo ryzykowali, żeby dostać się do centrum tajemniczego miasta. Wydawało mu się, że jego życie to jak gdyby wyczekiwanie za kulisami chwili wyjścia na sam środek sceny.
Tymczasem na ekranach obserwowali wędrówki Mullera po Strefie A. Krążące tam roboty sprawowały nad nim stałą kontrolę, zaznaczając jego wędrówki zmiennymi liniami na głównej mapie. Muller odkąd spotkał tamtego robota, nie opuszczał Strefy A. Codziennie jednak zmieniał pozycję, przenosił się z domu do domu, zupełnie jakby nie chciał spać w jednym miejscu dwa razy. Boardman zadbał o to, żeby żadnych już robotów nie spotykał. Często Rawlins odnosił wrażenia, że ten stary chytrus kieruje polowaniem na jakieś niezwykłe, delikatne zwierzę.
Stukając w ekran, Boardman oznajmił:
— Wejdziemy tam dziś po południu, Ned. Przenocujemy w głównym obozie. Jutro pójdziemy dalej do Walkera i Petrocellego w Strefie E. Pojutrze dotrzesz sam do centrum i odszukasz Mullera.
— Po co ty idziesz do labiryntu, Charles?
— Żeby ci pomagać.
— Przecież i tutaj mógłbyś być w kontakcie ze mną! — zauważył Rawlins. — Nie potrzebujesz się narażać.
Boardman w zamyśleniu skubał podbródek.
— Chodzi mi o zmniejszenie ryzyka do minimum — wyjaśnił.
— Jak to?
— W razie jakichś trudności musiałbym pospieszyć ci z pomocą. Wolę czekać w Strefie F na wszelki wypadek, niż przedostawać się od razu z zewnątrz przez najbardziej niebezpieczną część labiryntu. Rozumiesz? Ze Strefy F dojdę do ciebie szybko i stosunkowo bezpiecznie. A stąd nie.
— Jakiego rodzaju mógłbym mieć trudności?
— Upór Mullera. Nie ma żadnego powodu, żeby on chciał współpracować z nami, to nie jest człowiek, z którym łatwo dojść do porozumienia. Pamiętam go z tamtych czasów, kiedy wrócił z Beta Hydri IV. Nie dawał nam spokoju. Właściwie nigdy przedtem nie był zrównoważony, ale po powrocie stał się wprost jak wulkan. Ja go nie potępiam za to, Ned. Miał prawo być wściekły na cały wszechświat. Ale jest kłopotliwy. To ptak złej wróżby. Samo zbliżenie się do niego przynosi pecha. Będziesz musiał dobrze się namęczyć.
— Więc może pójdziesz ze mną?
— Wykluczone — odrzekł Boardman. — Gdyby on tylko wiedział, że ja jestem na tej planecie, nic byśmy nie zdziałali. Bo to ja wysłałem go do Hydranów, nie zapominaj o tym. To ja w rezultacie sprawiłem, że odciął się od świata, samotny tutaj na Lemnos. Chyba by mnie zabił, gdybym mu się pokazał.
Rawlins wzdrygnął się na tę myśl.
— Nie. Nie mógł stać się aż tak barbarzyński.
— Ty go nie znasz. Nie wiesz, jaki był. Jak się zmienił.
— Jeżeli rzeczywiście jest zawzięty i opętany, czyż możliwe, żeby kiedykolwiek mi zaufał?
— Pójdziesz do niego. Szczery, godny zaufania. Nie musisz się zgrywać. Masz z natury niewinną twarz. Powiesz mu, że przyjechałeś tutaj w misji archeologicznej. Nie zdradzisz się, że przez cały czas wiedzieliśmy o nim. Powiesz, że wiemy od chwili, gdy natknął się na niego nasz robot… a tyś go poznał, przypomniałeś go sobie z czasów, kiedy przyjaźnił się z twoim ojcem.
— Mam wspomnieć o ojcu?
— Oczywiście. Przedstawisz mu się, żeby wiedział, kim jesteś. To jedyny sposób. Powiesz, że twój ojciec nie żyje i że to twoja pierwsza kosmiczna misja. Wzbudź w nim współczucie, Ned. Niech on zacznie traktować cię po ojcowsku.
Rawlins potrząsnął głową.
— Nie gniewaj się na mnie, Charles, ale muszę ci wyznać, że wcale mi się to wszystko nie podoba. Te kłamstwa.
— Kłamstwa? — Oczy Boardmanowi zapałały. — Kłamstwem ma być fakt, że jesteś synem swojego ojca? I to, że to jest twoja pierwsza misja?
— Ale nie jestem archeologiem.
Boardman wzruszył ramionami.
— Wolałbyś mu powiedzieć, że przybyłeś tutaj w poszukiwaniu Richarda Mullera? Czy wtedy zacząłby ci ufać? Pomyśl o naszym celu, Ned.
— Dobrze. Cel uświęca środki, ja wiem.
— Czy naprawdę wiesz o tym?
— Przylecieliśmy tutaj, żeby namówić Mullera do współpracy, bo wydaje się, że tylko on może nas ocalić przed strasznym zagrażającym nam niebezpieczeństwem — powiedział Rawlins obojętnie, nieczule, bezbarwnie. — Więc musimy stosować wszelkie sposoby, jakie okażą się konieczne, celem doprowadzenia do tej współpracy.
— Właśnie. I nie uśmiechaj się głupio, kiedy o tym mówisz.
— Przepraszam, Charles. Ale takim cholernym niesmakiem napawa mnie oszukiwanie Mullera.
— On jest nam potrzebny.
— Tak. Ale człowiek, który tyle już przecierpiał…
— Jest nam potrzebny.
— Dobrze, Charles.
— Ty też jesteś nam potrzebny — powiedział Boardman. — Sam niestety nie mogę tego załatwić. Gdyby mnie zobaczył, wykończyłby mnie. W jego oczach jestem potworem. Tak samo jak wszyscy, którzy mieli jakiekolwiek powiązania z dawną jego karierą. Ale ty to co innego. Tobie on będzie mógł ufać. Jesteś młody. Jesteś synem jego przyjaciela. I wyglądasz tak cholernie cnotliwie. Ty możesz znaleźć dojście do niego.
— Kłamiąc mu, żeby dał się nabrać.
Boardman przymknął oczy. Panował nad sobą z wyraźnym trudem.
— Przestań, Ned.
— Mów dalej. Co mam robić, kiedy już mu powiem, kim jestem?
— Postaraj się z nim zaprzyjaźnić. Bez pośpiechu. Niech mu zacznie zależeć na tym, żebyś go odwiedzał.
— Ale co będzie, jeżeli poczuję się przy nim źle?
— Ukrywaj to przed nim. To najtrudniejsza część twojego zadania, zdaję sobie z tego sprawę.