W połowie drogi przez plac ni stąd, ni zowąd usłyszał nieznany głos.
Zatrzymał się i obejrzał. Trzy nieduże stworzonka biegły cwałem do ubitego zwierzęcia. Ale to nie chrobot pazurów tych trzech ścierwojadków teraz słyszał. Czyżby labirynt przygotowywał jakąś nową diabelską niespodziankę? Dolatywało ciche dudnienie, przygłuszone chrapliwym pulsowaniem o średniej częstotliwości, zbyt przeciągłe jak na ryk któregoś z dużych zwierząt. Czegoś takiego nie słyszał tu nigdy dotąd.
Właśnie: nie słyszał tutaj. Zaczął przetrząsać zakamarki pamięci. I po chwili już wiedział, że przecież zna ten odgłos. Podwojone buczenie z wolna cichnące w dali — co to jest?
Ustalił kierunek. To chyba dolatuje z góry znad prawego ramienia. Spojrzał tam i zobaczył tylko potrójną kaskadę ścian wewnętrznych labiryntu spiętrzonych kondygnacja nad kondygnacją. A w górze? Popatrzył na jasne już od gwiazd niebo: Małpa, Ropucha, Waga.
Przypomniał sobie, co to za odgłos.
Statek: statek kosmiczny przechodzący z podprzestrzeni na napęd jonowy przed lądowaniem na planecie. Buczenie kanałów wydechowych, pulsowanie silników utraty szybkości przesunęły się nad labiryntowym miastem. Nie słyszał tego od dziewięciu lat, czyli od dnia, gdy rozpoczął życie na swym dobrowolnym wygnaniu. A więc przybyli goście przypadkowo wtargnęli w jego samotność albo może go wytropiono. Czego oni tu chcą? Muller kipiał gniewem. Czyż nie dosyć już miałem ludzi i ludzkiego świata! Czy muszą zakłócać mi spokój tutaj? Stał sztywno na nogach szeroko rozstawionych. A przecież jednocześnie cząstką umysłu jak zawsze badał, czy nie ma niebezpieczeństwa, nawet teraz gdy ponuro patrzył w stronę prawdopodobnego miejsca lądowania statku. Nie chciał mieć nic wspólnego z Ziemią ani z mieszkańcami Ziemi. Nasrożył się widząc nikły punkt światła w oku Ropuchy, w czole Małpy.
Nie dostaną się do mnie, zadecydował.
Umrą w tym labiryncie i kości ich połączą się z innymi kośćmi, od miliona lat rozrzuconymi po korytarzach zewnętrznych.
A jeśli uda im się wejść tak, jak jemu się udało…?
No, wtedy będą musieli z nim walczyć. Zrozumieją, że to niełatwe. Uśmiechnął się bezlitośnie, poprawił ładunek, który niósł na barkach, i całą uwagę zwrócił na swoją drogę powrotną. Wkrótce był już w Strefie C, bezpieczny. Doszedł do swej kwatery. Schował mięso. Przygotował sobie kolację. Głowa rozbolała go straszliwie. Po dziewięciu latach znowu nie jest sam na świecie. Wtargnięto w jego samotność. Znowu. Czuł się zdradzony. Przecież nie chciał od Ziemi nic więcej poza odosobnieniem, i nawet tego Ziemia nie chce mu dać. Ale ci ludzie pożałują, jeżeli zdołają dotrzeć do niego w labiryncie. Jeżeli…
2
Statek kosmiczny wyszedł z podprzestrzeni trochę za późno, prawie na samej granicy atmosfery Lemnos. Charles Boardman nie był z tego zadowolony. Od samego siebie wymagając doskonałości, wymagał, żeby inni też spisywali się doskonale. Zwłaszcza piloci.
Ale nie okazał irytacji. Uderzeniem kciuka pobudził ekran do życia i ściana kabiny zakwitła żywym obrazem planety w dole. Chmury prawie nie przesłaniały jej powierzchni: widział świetnie poprzez atmosferę. Pośrodku rozległej równiny rysowały się kręgi fałd o konturach widocznych nawet z wysokości stu kilometrów. Odwrócił się do młodego człowieka, siedzącego przy nim, i powiedział:
— No, proszę, Ned. Labirynt Lemnos. I Dick Muller w sercu tego labiryntu!
Ned Rawlins ściągnął wargi.
— Taki duży? Ma chyba setki kilometrów wszerz.
— Widać tylko zewnętrzne obwałowanie. Labirynt jest otoczony kolistymi ścianami wysokimi na pięć metrów. Długość obwodu zewnętrznego wynosi tysiąc kilometrów. Ale…
— Tak, ja wiem — przerwał Rawlins. I natychmiast zaczerwienił się z ową rozbrajającą naiwnością, którą Boardman uważał za tak uroczą i którą wkrótce miał wykorzystać do swoich celów. — Przepraszam cię, Charles. Nie zamierzałem ci przerywać.
— Nie szkodzi. O co chciałeś zapytać?
— Ta ciemna plama w obrębie ścian… to jest miasto?
Boardman przytaknął.
— Miasto-labirynt. Dwadzieścia albo i trzydzieści kilometrów średnicy… Bóg jeden wie, przed iloma milionami lat zostało wybudowane. Tam właśnie znajdziemy Mullera.
— Jeżeli zdołamy dostać się do środka.
— Gdy dostaniemy się do środka.
— Tak, tak, oczywiście. Gdy dostaniemy się do środka — sprostował Rawlins, znów zarumieniony. Uśmiechnął się szybko, serdecznie. — Chyba niemożliwe, żebyśmy nie trafili do wejścia, prawda?
— Muller trafił — odrzekł Boardman spokojnie. — Teraz tam jest.
— Ale trafił pierwszy. Wszystkim innym, którzy próbowali, nie udało się. Więc dlaczego my…
— Próbowało niewielu — powiedział Boardman. — I to bez odpowiedniego wyposażenia. My damy sobie radę, Ned. Musimy. Więc zamiast myśleć o tym, ciesz się lądowaniem.
Statek kosmiczny, rozkołysany, obniżał lot za prędko, stwierdził Boardman odczuwając dotkliwie utratę szybkości. Nie znosił tych podróży międzyplanetarnych, a już najbardziej nie znosił lądowania. Ale to była podróż konieczna. Rozparł się wygodnie w swej kolebce z pianki i wygasił ekran. Ned Rawlins jeszcze siedział wyprostowany, z oczami pałającymi podnieceniem. Jak cudownie być młodym, pomyślał Boardman, sam nie wiedząc, czy jest w tej refleksji sarkazm. Z pewnością ten chłopiec ma mnóstwo siły i zdrowie, i inteligencję większą, niż mi się chwilami wydaje. Obiecujący młodzik, jak powiedziano by kilka stuleci temu. Czy ja też byłem za młodu taki? Miał jednak wrażenie, że zawsze był dojrzały — bystry, rozważny, zrównoważony. Teraz, ukończywszy osiemdziesiąt lat, a więc mając prawie pół życia za sobą, potrafił osądzić siebie obiektywnie, a przecież wątpił, czy jego osobowość zmieniła się pod jakimkolwiek względem od czasów, gdy dochodził do wieku lat dwudziestu. Opanował należycie rzemiosło, jakim jest kierowanie ludźmi: jest teraz mądrzejszy, ale charakter jego pozostał nie zmieniony. Natomiast młody Ned Rawlins będzie za sześćdziesiąt parę lat człowiekiem zupełnie innym — niewiele zachowa cech żółtodzioba siedzącego tu w sąsiedniej kolebce. Sceptycznie Boardman przypuszczał, że ta właśnie misja okaże się próbą ogniową, która pozbawi Neda naiwności.
Przymknął oczy, gdy statek wszedł w końcową fazę przed lądowaniem. Siła ciążenia zawładnęła jego starczym ciałem. W dół. W dół. W dół. Ileż lądowań na planetach już odbył, zawsze pełen podobnej odrazy. Praca dyplomaty wciąż zmusza do przenoszenia się z miejsca na miejsce. Boże Narodzenie na Marsie, Wielkanoc w jednym ze światów Centaura, Zielone Świątki na którejś z cuchnących planet Rigel i teraz ta misja — najbardziej skomplikowana ze wszystkich. Człowiek przecież nie został stworzony po to, by tak pędzić od gwiazdy do gwiazdy, rozmyślał Boardman. Zatraciłem już poczucie ogromu wszechświata. Powiadają, że żyjemy w najwspanialszej erze ludzkości, ale mnie się wydaje, że człowiek może posiadać wiedzę nieporównanie szerszą znając każdy atom jednej jakiejś złocistej wyspy na błękitnym morzu, zamiast trawić tak czas na przejażdżkach po wszystkich światach.