Выбрать главу

— Gdzie to jest?

— Te drzwi tutaj.

Pośpieszył do toalety, zamknął się i szczękając klamką sprawdził, czy drzwi są zamknięte. Muller ku swemu zdumieniu usłyszał, jak on wymiotuje, a potem szlocha głośno, przeciągle. Już chciał zawiadomić stację ruchu, że pilot jest chory, gdy drzwi się uchyliły i Christiansen wybełkotał:

— Mógłby pan mi podać mój hełm, panie Muller?

Muller podał mu hełm.

— Przykro mi, że pan zareagował w taki sposób. Do diabła, mam nadzieję, że nie przywlokłem jakiejś zarazy.

— Ja nie jestem chory. Tylko czuję się… parszywie. — Christiansen włożył hełm kosmiczny. — Nie rozumiem. Ale najchętniej zwinąłbym się w kłębek i płakał. Proszę, niech mnie pan wypuści, panie Muller. To… ja… to jest… jest straszne. Tak właśnie się czuję!

Wyskoczył ze statku. Oszołomiony Muller patrzył, jak on leci przez próżnię ku niedalekiej stacji. Włączył radio.

— Na razie jeszcze nie przysyłajcie następnego pilota — powiedział kontrolerowi. — Christiansen ledwie zdjął hełm, zachorował. Może ja czymś zarażam. Zbadajmy to.

Kontroler zgodził się, wyraźnie zaniepokojony. Poprosił, żeby Muller przeszedł do komory leczniczej, nastawił diagnostat i przekazał meldunek. Potem na ekranie Mullera ukazała się poważna, czekoladowociemna twarz lekarza stacji ruchu kosmicznego.

— Bardzo to dziwne, panie Muller — powiedział.

— Co jest dziwne?

— Transmisję z pańskiego diagnostatu rozpatrzył nasz komputer. Nie ma żadnych niezwykłych objawów. Poddałem testom również Christiansena i dalej nic nie wiem. On czuje się już zupełnie dobrze, jak mówi. Powiedział mi, że w chwili kiedy pana zobaczył, ogarnęło go silne przygnębienie, które przeszło natychmiast w coś w rodzaju paraliżu metabolicznego. To znaczy, ten ponury nastrój prawie go obezwładnił.

— Czy on często ulega takim atakom?

— Nigdy — odpowiedział lekarz. — Chciałbym to zrozumieć. Mogę teraz pana odwiedzić?

Lekarz nie kulił się żałośnie jak Christiansen. Ale nie został długo i gdy wylatywał ze statku Mullera, twarz mu lśniła od łez. Był nie mniej zakłopotany niż Muller. W dwadzieścia minut później zjawił się nowy pilot. Nie zdjął ani hełmu, ani kombinezonu i niezwłocznie zaczął programować statek na lądowanie planetarne. Siedział przy sterach sztywno wyprostowany, odwrócony do Mullera tyłem, i nie odzywał się ani słowem, tak jakby Mullera nie było. Zgodnie z ustawą doprowadził statek tam, gdzie systemem napędowym może już zawiadywać regulator ziemskiego lądowania, po czym wyniósł się. Z twarzą napiętą, spoconą, z ustami zaciśniętymi skinął lekko głową na pożegnanie i wyskoczył ze statku. Chyba okropnie brzydko pachnę, pomyślał Muller, jeżeli on czuł ten zapach nawet przez kombinezon kosmiczny.

Lądowanie było normalną procedurą.

W porcie międzyplanetarnym Muller przeszedł przez Komorę Imigracyjną szybko. Na to, by Ziemia uznała go za możliwego do przyjęcia, wystarczyło pół godziny. Badany przez te same zespoły komputerów już setki razy przedtem, uznał to nieomal za rekord. Rozwiała się obawa, że olbrzymi diagnostat portowy stwierdzi w nim jakąś chorobę, nie wykrytą zarówno przez jego własny sprzęt, jak przez lekarza ze stacji ruchu. Ale przeszedł przez wnętrzności tej maszyny, pozwalając, żeby wzmacniała odgłosy jego nerek, wyciągała pewne cząsteczki z różnych płynów organizmu i gdy w końcu się z niej wynurzył, nie zadźwięczały dzwonki, nie błysnęły światła ostrzegawcze. Zaakceptowany. Porozmawiał z robotem w Komorze Celnej. Skąd jedziesz, podróżny? Dokąd? Zaakceptowany. Papiery miał w porządku. Szczelina w ścianie rozszerzyła się do rozmiarów drzwi. Mógł już wyjść — po raz pierwszy od chwili wylądowania miał spotkać inne istoty ludzkie.

Boardman przyjechał z Martą, żeby go powitać. W grubej, brązowej szacie przetykanej matowym metalem wyglądał bardzo dostojnie, palce mu zdobiło mnóstwo ciężkich pierścieni, a jego ponure, gęste brwi przypominały ciemny mech tropikalny. Marta miała włosy krótko obcięte, koloru ciemnozielonego, oczy posrebrzone, smukłą szyję pozłociła tak, że wydawała się migotliwą od klejnotów statuetką siebie samej. Mullerowi pamiętającemu ją nagą i mokrą, gdy wychodziła z kryształowego jeziora, nie podobały się te zmiany. Wątpił, czy ich dokonała na jego cześć — to przecież Boardman lubi mieć kobiety wspaniale efektowne. Prawdopodobnie ci dwoje sypiali ze sobą w czasie jego nieobecności. Byłby zdumiony, a nawet trochę wstrząśnięty, gdyby dowiedział się, że nic ich nie łączy.

Boardman ujął Mullera za przegub ręki, ale jego uścisk po paru sekundach osłabł. W sposób wręcz niewiarygodny ręka osunęła się Boardmanowi, zanim Muller zdążył odwzajemnić to powitanie.

— Jak to miło widzieć cię znowu, Dick — powiedział Boardman bez przekonania i cofnął się o dwa kroki. Policzki mu obwisły jak gdyby pod wpływem wielkiej siły przyciągania.

Marta weszła między nich i przytuliła się do Mullera. Muller wziął ją w objęcia, głaszcząc jej plecy aż po szczupłe pośladki. Nie pocałował jej. Oczy, gdy spojrzał w nie, miała pełne blasku i oszołomiły go odbijające się w jej źrenicach obrazy. Rozdęła nozdrza. Poczuł, że mięśnie jej twardnieją pod delikatną skórą. Usiłowała mu się wyrwać.

— Dick — szepnęła. — Modliłam się za ciebie co noc. Nawet nie wiesz, jak za tobą tęskniłam. — Szamotała się coraz gwałtowniej. Przesuwając ręce na jej biodra, namiętnie przygarnął ją do siebie. Nogi jej zadrżały i aż zląkł się, że upadnie, jeżeli ją wypuści z objęć.

Odwróciła głowę. Przytulił policzek do jej aksamitnego ucha.

— Dick — wymamrotała. — Tak mi dziwnie… Z tej radości, że cię widzę, wszystko się poplątało… puść mnie, Dick. Niedobrze mi…

Tak, tak. Oczywiście. Puścił ją.

Boardman zdenerwowany ocierał pot z twarzy, zażywał jakiś uspokajający lek, wiercił się, spacerował. Muller nigdy dotąd nie widział go w takim stanie.

— A gdybyście tak spędzili jakiś czas we dwoje, co? — zaproponował Boardman głosem o pół oktawy za wysokim. — Ta pogoda niedobrze na mnie wpływa, Dick. Porozmawiam z tobą jutro. Twoje mieszkanie już jest załatwione.

I uciekł. Teraz Muller poczuł, że ogarnia go panika.

— Dokąd pojedziemy? — spytał.

— Kokony transportowe są przed halą. Dostaniemy pokój w Gospodzie Portowej. Gdzie twój bagaż?

— Jeszcze na statku — odpowiedział Muller. — Może poczekać.

Marta przygryzła kącik dolnej wargi. Wziął ją za rękę i z hali portu międzyplanetarnego wyjechali ruchomym chodnikiem tam, gdzie parkowały kokony. Prędzej, ponaglał Martę w myśli, powiedz mi, że źle się czujesz. No, proszę, powiedz, że w ciągu tych ostatnich dziesięciu minut zapadłaś na jakąś tajemniczą chorobę.

— Dlaczego obcięłaś włosy? — zapytał.

— Czyż nie wolno kobiecie? Nie podobam ci się z krótkimi włosami?

— Nie zanadto. — Wsiedli do kokona. — Były dłuższe, bardziej niebieskie, były jak morze w burzliwy dzień.

Kokon oderwał się od ziemi cały w powodzi rtęci. Marta trzymała się z daleka od Mullera, zgarbiona przy drzwiczkach.

— I ten makijaż także — powiedział Muller. — Przepraszam cię, Marta. Wolałbym, żeby mi się to podobało.