Выбрать главу

— Starałam się upiększyć dla ciebie.

— Dlaczego przygryzasz usta?

— Co robię?

— Nic. Jesteśmy na miejscu. Pokój już zarezerwowany?

— Tak, na twoje nazwisko.

Weszli. Nacisnął tabliczkę rejestracyjną. Błysnęła zielenią i wtedy ruszyli do windy. Gospoda zaczynała się na piątym poziomie poniżej portu międzyplanetarnego. Zjechali na pięćdziesiąty poziom, prawie najniższy. Trudno było wybrać lepiej, pomyślał Muller. Pewnie apartamenty dla nowożeńców. Wkroczyli do zarezerwowanej dla nich sypialni z kalejdoskopowymi draperiami i szerokim łóżkiem wyposażonym we wszelkie akcesoria. Oświetlenie było dyskretnie przymglone. Muller przypomniał sobie, jak musiał się zadowalać kobietonami, i poczuł teraz tętnienie w dole brzucha. Marcie nie potrzebował mówić o tym. Mijając go weszła do sąsiedniego pokoju i pozostała tam dosyć długo. Rozebrał się.

Wróciła naga. Wymyślnego makijażu już nie było i włosy miała znowu błękitne.

— Jak morze — powiedziała. — Szkoda tylko, że nie mogę ich szybko zapuścić. Ten pokój damski nie jest do tego zaprogramowany.

— I tak wyglądasz o wiele lepiej — stwierdził. Stała w odległości dziesięciu metrów od niego, odwrócona bokiem, i widział kontury jej kształtów: małych, sterczących piersi, chłopięcych pośladków, hakowatych bioder.

— Hydranowie — powiedział — są albo pięciorga płci, albo w ogóle bezpłciowi. Nie mam co do tego pewności. To świadczy o stopniu, w jakim ich zdołałem poznać. Jednak wydaje mi się, że jakkolwiek oni to robią, ludzie zaznają więcej rozkoszy. Dlaczego stoisz tam, Marta?

Podeszła milcząc. Oplótł jedną ręką jej ramiona, a w drugą wtulił jej krągłą pierś. Dawniej, gdy to robił, czuł, jak pod jego dłonią brodawka twardnieje pożądaniem. Teraz nie. Marta drżała trochę, niczym spłoszona klacz. Dotknął ustami jej ust, ale wargi miała suche, napięte, wrogie. Pogładził palcami pięknie zarysowaną linię jej szczęki, a ona wyraźnie się wzdrygnęła. Usiadł z nią na łóżku. Spróbowała go pogłaskać prawie mimo woli.

Zobaczył w jej oczach cierpienie.

Odsunęła się od niego i nagle opadła na wznak na poduszkę. Widział jej twarz wykrzywioną w ukrywanej z trudem udręce. Po chwili ujęła go za obie dłonie i pociągnęła ku sobie. Podniosła kolana, rozwarła uda.

— Weź mnie, Dick — powiedziała teatralnie. — Zaraz!

— Tak ci się śpieszy? Dlaczego?

Usiłowała go zagarnąć na siebie, w siebie. Nie chciał w ten sposób. Wyzwolił się i usiadł. Była karmazynowa aż po ramiona i łzy lśniły jej na policzkach. Wiedział już tyle, ile potrzebował wiedzieć, ale musiał zapytać.

— Powiedz mi, co jest nie w porządku, Marta.

— Nie wiem.

— Zachowujesz się, jakbyś była chora.

— Chyba jestem.

— Kiedy poczułaś się niedobrze?

— Ja… och, Dick. Po co te wszystkie pytania? Proszę, najdroższy, chodź do mnie.

— Przecież ty nie chcesz mnie. Naprawdę nie chcesz. Robisz to z dobroci serca.

— Chcę dać ci szczęście, Dick. Och… tak strasznie boli… tak… strasznie.

— Co boli?

Nie odpowiedziała. Uczyniła lubieżny gest i z całej siły pociągnęła go znowu. Zerwał się z łóżka.

— Dick, Dick, ostrzegałam cię przed tą wyprawą. Mówiłam, że mam wizję przyszłości. Że może cię tam spotkać coś złego, niekoniecznie śmierć.

— Powiedz, co cię boli?

— Nie mogę. Ja… nie wiem.

— Kłamstwo. Kiedy to się zaczęło?

— Dzisiaj rano. Ledwie wstałam.

— Jeszcze jedno kłamstwo. Muszę znać prawdę.

— Weź mnie, Dick. Nie każ mi czekać dłużej. Ja…

— Co?

— Już nie mogę wytrzymać…

— Czego?

— Niczego. Niczego. — Wstała z łóżka i zaczęła się o niego ocierać jak kotka. Trzęsła się przy tym, mięśnie jej twarzy drgały, oczy miała nieprzytomne.

Chwycił ją za przeguby rąk i przycisnął jeden do drugiego.

— Powiedz, czego już nie możesz wytrzymać, Marta.

Sapnęła. Ściskał jej ręce coraz mocniej. Odchyliła się do tyłu, aż głowa jej zwisła, piersi sterczały ku górze. Była teraz mokra od potu. Rozjuszony, rozpłomieniony nalegał:

— Powiedz. Nie możesz wytrzymać…

— Twojej bliskości — wyznała.

Rozdział szósty

1

W labiryncie było nieco cieplej. Oddychało się powietrzem łagodniejszym niż na równinie. Ściany najwidoczniej nie dopuszczają wiatru, pomyślał Rawlins. Wędrował ostrożnie, słuchając głosu w swoim uchu.

„Skręć w lewo… trzy kroki… postaw prawą nogę przy tym czarnym pasie na chodniku… pełny obrót… skręt w lewo… cztery kroki… obrót o dziewięćdziesiąt stopni w prawo… i natychmiast obrót o dziewięćdziesiąt stopni w prawo jeszcze raz”.

Trochę przypominało to dziecinną zabawę w „klasy”. Tylko że tutaj gra szła o wyższe stawki. Baczył na każdy swój krok, czując, jak śmierć depcze mu po piętach. Jacyż ludzie zbudowaliby takie miasto? Zobaczył płomień energii buchający w poprzek chodnika przed nim. Komputer kazał mu się zatrzymać. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Idź! Więc ruszył dalej.

Bezpieczny.

Po drugiej stronie tej przeszkody stanął mocno i obejrzał się. Boardman, chociaż o tyle starszy, dotrzymywał mu kroku. Pomachał teraz ręką i mrugnął. Też przechodził przez te układy. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Idź! Już minął miejsce, gdzie prześliznął się płomień energii.

— Odpoczniemy chwilę? — zapytał Rawlins.

— Nie traktuj tak protekcjonalnie starego człowieka, Ned. Nie zatrzymuj się. Jeszcze nie jestem zmęczony.

— Mamy trudny odcinek do przebycia.

— Więc nie marudźmy.

Rawlins po prostu nie mógł nie patrzeć na te kości. Wyschnięte szkielety leżące tu od wieków i jakieś zwłoki wcale nie tak dawne. Istoty różnych gatunków spotkała tu śmierć.

A jeżeli ja umrę w ciągu najbliższych dziesięciu minut?

Jaskrawe światła błyskały po wielekroć na sekundę. Boardman, idący w odległości pięciu metrów za Rawlinsem, stał się niesamowitym widziadłem sunącym w podrygach. Oglądając się Rawlins musiał machnąć ręką przed oczami, żeby zobaczyć te konwulsyjne ruchy. To było tak, jakby z każdym ułamkiem sekundy coraz bardziej zatracał świadomość.

Słyszał głos komputera: „Przejdź dziesięć kroków i stój. Raz. Dwa. Trzy. Przejdź dziesięć kroków i stój. Raz, dwa, trzy. Przejdź dziesięć kroków i stój. Raz. Dwa. Trzy. Podejdź szybko do końca tej rampy”.

Nie pamiętał, co by go zabiło, gdyby nie stosował się do tych wskazówek. Tutaj w Strefie H koszmary czyhały prawie wszędzie i myliła mu się ich kolejność. Może to tu głaz ważący co najmniej tonę spada na niebacznych? I gdzie są te ściany, które się zwierają? Gdzie ten śliczny, misterny most, który wiedzie w jezioro ognia?

Biorąc pod uwagę przeciętną życia ludzkiego mógłbym żyć jeszcze dwieście pięć lat. Chcę żyć jak najdłużej.

Jestem zbyt nieskomplikowany na to, by już umrzeć, rozmyślał.

Pląsał w takt melodii komputera i w ten sposób wyminął jezioro ognia, wyminął pułapkę zwierających się ścian.

2

Zwierzę o długich zębach siedziało na nadprożu drzwi przed nimi. Ostrożnie Charles Boardman odczepił od swego plecaka broń i włączył celownik automatyczny. Nastawił na trzydzieści kilogramów masy w zasięgu pięćdziesięciu metrów.