— Nie widziałem takich rzeczy.
— Przecież byś nie mógł przeoczyć tego ekranu. Był… och, o jakieś pięćdziesiąt metrów od miejsca, gdzie ubiłeś to pierwsze zwierzę. Z lewej strony… w połowie ściany, prostokątny ekran… trapezoidalny właściwie, z jaskrawobiałą metalową krawędzią i kolory przesuwały się po nim, kształty…
— Tak. To ten. Pokazywał figury geometryczne.
— Ja widziałem, jak Maribeth się rozbiera — zauważył Rawlins, wyraźnie stropiony. — A ty widziałeś figury geometryczne?
20
W Strefie F też groziły śmiertelne niebezpieczeństwa. Mały perłowy pęcherz na bruku pękł i popłynęła struga połyskliwych kulek. Sunęły te kulki prosto ku nogom Rawlinsa z jakąś złośliwą celowością głodnych mrówek. Kąsały poprzez buty. Sporo ich zadeptał, ale w rozdrażnieniu i zapale omal nie znalazł się zbyt blisko światła, które nagle zajaśniało niebiesko. Kopnął w stronę światła trzy kulki. Natychmiast stopniały.
21
Boardman miał już naprawdę dosyć tego wszystkiego.
22
Od chwili ich wejścia do labiryntu minęła zaledwie godzina czterdzieści osiem minut, chociaż wydawało się, że wędrują bardzo długo. Trasa przez Strefę F prowadziła do sali o różowych ścianach, gdzie z ukrytych otworów buchały kłęby pary. Na drugim końcu różowej sali była raz po raz podnosząca się zapadnia. Gdyby nie przeszli tamtędy w idealnie wyliczonym czasie, zostaliby zgruchotani. Za salą ciągnął się długi, nisko sklepiony korytarz, duszny i ciasny, którego ściany gorące, krwiście czerwone, pulsowały, aż czuli mdłości. Ten korytarz prowadził na otwarty plac, z sześcioma stojącymi pochyło obeliskami z białego metalu, groźnymi jak nastawione miecze. Fontanna tryskała wodą na wysokość stu metrów. Po bokach placu wznosiły się trzy baszty z mnóstwem okien różnej wielkości. Szyby w nich były nietknięte. Na schodach jednej z tych baszt leżał połączony stawami szkielet jakiegoś stworzenia długości chyba dziesięciu metrów. Wielka bańka, niewątpliwie będąca hełmem kosmicznym, zakrywała mu czaszkę.
23
W obozie rozbitym w Strefie F, bazie pomocniczej dla grupy, która posuwała się ku centrum labiryntu, pełnili służbę Alton, Antonelli, Cameron, Greenfield i Stein. Teraz Antonelli i Stein przyszli na plac pośrodku Strefy po Rawlinsa i Boardmana.
— Już niedaleko — powiedział Stein. — Czy może chciałby pan przedtem kilka minut odpocząć, panie Boardman?
Stary łypnął na niego ponuro. Więc ruszyli do obozu nie zwlekając. Antonelli zameldował:
— Davis, Ottavio i Reynolds dotarli dziś rano do Strefy E, Alton, Cameron i Greenfield dołączyli do nas. Petrocelli i Walker badają wewnętrzny skraj Strefy E i zaglądają do Strefy D. Mówią, że tam wszystko wygląda bez porównania lepiej.
— Skórę z nich zedrę, jeżeli tam wejdą — powiedział Boardman.
Antonelli uśmiechnął się niewesoło.
Bazę pomocniczą stanowiły dwa kopulaste namioty stojące obok siebie na małym placyku przy jakimś ogrodzie. Obszar ten zbadano dokładnie i na pewno nic tam nie groziło. W namiocie Rawlins przede wszystkim zdjął buty.
Dostał od Camerona preparat do czyszczenia, od Greenfielda pakiet z żywnością. Czuł się nieswojo wśród tych ludzi. Wiedział, że brak im takich możliwości w życiu, jakie zostały dane jemu. Nie są należycie wykształceni. I nawet jeżeli unikną wszelkich niebezpieczeństw, na jakie się narażają, nie będą żyć tak długo jak on. Żaden z nich nie ma jasnych włosów ani niebieskich oczu i chyba nie stać ich na poddawanie się kosztownym przeobrażeniom, żeby uzyskać te korzystne cechy. A przecież wydają się szczęśliwi. Może dlatego, że nie muszą roztrząsać aspektów moralnych wyciągania Richarda Mullera z labiryntu.
Boardman wszedł do namiotu. Zdumiewająco wytrzymały i niezmordowany był ten starzec. Roześmiał się:
— Powiedzcie kapitanowi Hosteenowi, że przegrał zakład. Doszliśmy tutaj.
— Jaki zakład? — zapytał Antonelli.
Greenfield mówił już o czymś innym:
— Przypuszczamy, że Muller jakoś nas śledzi. Porusza się bardzo regularnie. Przebywa teraz w tylnym kwadracie Strefy A, jak najdalej od wejścia… jeżeli wejściem dla niego jest ta brama, którą znamy… i zakreśla, że tak powiem, nieduży łuk w miarę posuwania się naszej czołówki.
Boardman wyjaśnił Antonellemu:
— Hosteen stawiał trzy do jednego, że się tu nie dostaniemy. Sam słyszałem. — I zapytał Camerona, technika łączności: — Czy możliwe, żeby Muller stosował jakiś system obserwacji?
— Całkiem prawdopodobne.
— System pozwalający widzieć twarze?
— Przypuśćmy, że chwilami tak. W gruncie rzeczy skąd możemy wiedzieć. Miał mnóstwo czasu na zapoznanie się z urządzeniami tego labiryntu, proszę pana.
— Jeżeli widzi moją twarz — powiedział Boardman — roztropniej będzie zawrócić, nie zadając sobie więcej trudu.
Nawet mi przez myśl nie przeszło, że on mógłby nas oglądać. Kto ma aparat termoplastyczny? Muszę zmienić twarz natychmiast.
24
Nie tłumaczył dlaczego. Ale gdy ukończył zabieg, miał nos długi, ostro zarysowany, cienkie usta, z kącikami opuszczonymi, i podbródek wiedźmy. Nie było to oblicze sympatyczne. Ale też nie było obliczem Charlesa Boardmana.
25
Po niespokojnie przespanej nocy Rawlins zaczął się przygotowywać, żeby przejść do obozu czołówki w Strefie E. Boardman miał pozostać w bazie, ale przez cały czas utrzymywać z nim łączność — widzieć to, co on widzi, słyszeć to, co on słyszy, i po cichu udzielać mu wskazówek. Poranek był suchy i wietrzny. Sprawdzono obwody łączności. Rawlins wyszedł z kopulastego namiotu, odliczył dziesięć kroków i stanął samotnie patrząc, jak świt powleka poznaczone dziobami porcelanowe ściany pomarańczowym blaskiem. Na tle świetlistej zieleni nieba te ściany były smoliście czarne.
— Podnieś prawą rękę — powiedział Boardman — jeżeli mnie słyszysz, Ned.
Rawlins podniósł prawą rękę.
— Teraz odezwij się do mnie.
— Mówiłeś, że gdzie Richard Muller się urodził?
— Na Ziemi. Słyszę cię świetnie.
— Gdzie na Ziemi?
— W Dyrektoriacie Północno-Amerykańskim. Nie wiem dokładnie.
— Ja też jestem stamtąd — powiedział Rawlins.
— Tak, wiem o tym. Muller zdaje się pochodzi z zachodniej części Ameryki Północnej. Ale nie jestem pewny. Tak niewiele czasu spędzam na Ziemi, Ned, że nie pamiętam dobrze ziemskiej geografii. Jeżeli to dla ciebie takie ważne, może nas poinformować mózg statku.
— Później — powiedział Rawlins. — Czy już mam wyruszyć?
— Przedtem posłuchaj, co ci powiem. Z wielkim trudem dostaliśmy się w głąb labiryntu i nie zapominaj, że wszystko, cośmy dotąd zrobili, było tylko wstępem do osiągnięcia istotnego celu. Przybyliśmy tu po Mullera, nie zapominaj.
— Czyż mógłbym zapomnieć?
— Dotąd myśleliśmy głównie o sobie samych. Problem, czy się będzie żyło, czy się umrze. To raczej zamącą perspektywę. Ale już możemy przyjąć szerszy punkt widzenia. Dar, jaki posiada Richard Muller… może zresztą klątwa wisząca nad nim, nie wiem… ma ogromną wartość potencjalną i naszym zadaniem jest wykorzystać to, Ned. Los galaktyk zależy od tego, co się stanie w ciągu najbliższych kilku dni pomiędzy tobą i Mullerem. To punkt zwrotny w Czasie. Miliardy jeszcze nie narodzonych istot będą miały życie zmienione na dobre albo na złe w wyniku wydarzeń, które teraz nastąpią.