— Chory?
— To jakaś tajemnicza zgnilizna duszy. Słuchaj, Ned, jesteś wspaniałym, urodziwym chłopcem. I serdecznie kocham twego ojca, jeżeli mi nie skłamałeś mówiąc, że to twój ojciec. Więc nie chcę, żebyś przebywał przy mnie. Będziesz tego żałował. Ja ci nie grożę, tylko stwierdzani fakt. Odejdź. Jak najdalej.
— Nie ustępuj — powiedział Rawlinsowi Boardman. — Podejdź bliżej. Prosto tam, gdzie to już szkodzi.
Rawlins zrobił jeden ostrożny krok, myśląc o kulce w kieszeni Mullera, tym bardziej że oczy tego człowieka raczej nie świadczyły o logice rozumowania. Zmniejszył odległość między nimi do dziewięciu metrów. Odczuł emanację silniejszą chyba po dwakroć.
— Proszę pana — rzekł — niech mnie pan nie odpędza. Mam dobre intencje. Ojciec nigdy by mi nie przebaczył, gdyby mógł się dowiedzieć, że spotkałem pana tutaj i nie spróbowałem panu pomóc.
— Gdyby mógł się dowiedzieć? Co z nim jest teraz?
— Nie żyje.
— Kiedy umarł? Gdzie?
— Cztery lata temu. Na Rigel XXII. Pomagał przy zakładaniu sieci łączności pomiędzy planetami Rigel. I zdarzyła się katastrofa z amplifikatorem. Ognisko było odwrócone. Cały promień uderzył w ojca.
— Boże! On był jeszcze młody!
— Za miesiąc ukończyłby pięćdziesiąt lat. Mieliśmy sprawić mu w dniu urodzin niespodziankę, odwiedzić go na Rigel i urządzić huczną urodzinową zabawę. Zamiast tego poleciałem na Rigel sam, żeby sprowadzić zwłoki na Ziemię.
Twarz Mullera złagodniała. Oczy stały się spokojniejsze. Wargi zmiękły nieco. Zupełnie tak, jakby cudza rozpacz mogła człowieka chwilowo uwolnić od własnej.
— Podejdź bliżej — polecił Boardman.
Jeszcze jeden krok. Muller chyba nie zauważył. I nagle Rawlins poczuł żar bijący wokoło jak od pieca hutniczego — a przecież nie fizyczny, tylko psychiczny, żar emocji. Zadrżał, pełen bojaźni. Nigdy dotąd właściwie nie wierzył w realność krzywdy, jaką Hydranowie wyrządzili Richardowi Mullerowi. Nie pozwalał mu w to wierzyć odziedziczony po ojcu pragmatyzm. Czyż może być realne coś, czego się nie da podwoić w laboratorium? Czyż może być realne coś, czego się nie da powielić? Coś, co nie ma obwodu? Czyż w ogóle możliwe jest przestawienie istoty ludzkiej na to, by transmitowała swoje emocje? Żaden obwód elektryczny nie podołałby takiej funkcji. Jednakże Rawlins czuł tę rozproszoną transmisję.
Muller zapytał:
— Co robisz na Lemnos, chłopcze?
— Jestem archeologiem. — Kłamstwo przyszło Rawlinsowi kulawo. — To moja pierwsza podróż w teren. Usiłujemy przeprowadzić dokładne badania tego labiryntu.
— Tak się składa, że ten labirynt jest czyimś domem. Wtargnęliście do tego domu, zakłóciliście spokój.
Rawlins zawahał się.
— Powiedz mu, że nie wiedzieliście o jego pobycie tutaj — podszepnął Boardman.
— Nie mieliśmy pojęcia, że tu ktoś jest — powiedział Rawlins. — I nie było sposobu, żeby zbadać, czy…
— Nasłaliście tutaj te wasze cholerne automaty, prawda? Z chwilą, kiedyście stwierdzili obecność kogoś… kto, jak wiedzieliście aż za dobrze, nie chce tu mieć żadnych gości…
— Nie rozumiem — powiedział Rawlins. — Przypuszczaliśmy, że pan jest rozbitkiem z jakiejś katastrofy. Chcieliśmy służyć pomocą.
Bardzo łatwo mi to idzie, pomyślał. Muller spojrzał groźnie.
— Nie wiecie, dlaczego tu jestem?
— Ja nie wiem.
— Ty może nie wiesz. Byłeś wtedy za młody. Ale tamci… kiedy już zobaczyli moją twarz, powinni byli sobie skojarzyć. Dlaczego nie powiedzieli tobie? Twój robot przekazał obraz mojej twarzy. Wiedziałeś, że to ja. I oni ci nic o mnie nie powiedzieli?
— Doprawdy nie rozumiem…
— Chodź bliżej! — ryknął Muller.
Rawlins ruszył naprzód, chociaż sobie nie uświadamiał poszczególnych kroków. Raptownie znalazł się twarzą w twarz z Mullerem, zobaczył wspaniałe umięśnienie tego człowieka, pobrużdżone czoło, wpatrzone gniewne oczy. Poczuł ogromną dłoń na przegubie swojej ręki. Oszołomiony zderzeniem aż się zatoczył, wpadając w jakiś bezmiar rozpaczy. Usiłował jednak nie stracić równowagi.
— A teraz odejdź ode mnie! — wykrzyknął Muller ochryple. — No, już! Precz stąd! Precz!
Rawlins stał w miejscu.
Muller sklął go na cały głos i wbiegł niezgrabnie do niskiego budynku o szklistych ścianach i matowych oknach, które wyglądały jak niewidome oczy. Drzwi zamknęły się tak szczelnie, że nie było ich widać w ścianie. Rawlins zaczerpnął tchu starając się panować nad sobą. Czoło mu tętniło, jak gdyby coś wyrywało się spod skóry.
— Zostań tam — powiedział Boardman. — Niech mu minie ten atak gniewu. Wszystko idzie po naszej myśli.
3
Muller przykucnął za drzwiami. Spod pach spływały mu strugi potu. Trzęsły nim dreszcze. Skulony objął się rękami mocno, omal nie łamiąc sobie żeber.
Przecież nie chciał potraktować tego intruza w taki sposób.
Wymiana kilku słów, szorstkie żądanie, żeby go zostawiono w spokoju, a potem jeżeli ten chłopak nie odejdzie, zabójcza broń. Tak było zaplanowane przedtem. Ale wahałem się. Za dużo mówiłem i za dużo usłyszałem. Syn Stephena Rawlinsa? Grupa archeologów tutaj? Chłopak uległ wpływowi promieniowania chyba dopiero z bliska. Czyżby promieniowanie z biegiem czasu zaczynało tracić moc?
Wziął się w karby i spróbował zanalizować swoją wrogość. Skąd we mnie lęk? Dlaczego tak mi zależy na samotności? Przecież nie ma powodu, żebym lękał się ludzi z Ziemi: to oni, a nie ja, cierpią w kontakcie ze mną. Zrozumiałe więc, że oni się wzdrygają. Ale ja jeśli uciekam przed nimi, to przyczyną może być tylko obezwładniająca nieśmiałość, zaskorupiała w ciągu dziewięciu lat odosobnienia. Do tego doszedłem, że kocham samotność jako taką? Czy może jestem z natury pustelnikiem? Odseparowałem się tutaj pod pretekstem, że czynię to ze względu na bliźnich, bo nie chcę im narzucać nienawistnej mojej szpetoty. Ale ten chłopiec jest mi życzliwy. Dlaczego uciekłem? Dlaczego zareagowałem tak grubiańsko?
Muller wstał powoli i otworzył drzwi. Wyszedł z budynku. Noc już zapadła, szybka jak zwykle w zimie. Niebo było czarne, księżyce je przypalały trzema ogniami. Chłopiec stał jeszcze na placu, wyraźnie oszołomiony. Największy księżyc, Clotho, zalewał go złocistym blaskiem, w którym jego kędzierzawe włosy iskrzyły się jak gdyby od wewnątrz. Twarz miał w tym blasku niezwykle bladą, kości policzkowe bardzo wydatne. Niebieskie oczy błyszczały wskutek doznanego wstrząsu — mogłoby się wydawać, że ni stąd, ni zowąd dostał po twarzy.
Muller podszedł niepewny, jaką obrać taktykę. Nieomal czuł się wielką jakąś, na pół zardzewiałą maszyną uruchomioną po latach zaniedbania.
— Ned? — zaczął. — Posłuchaj, Ned, chciałbym cię przeprosić. Musisz zrozumieć, ja odwykłem od ludzi. Odwykłem… od… ludzi.
— W porządku, panie Muller. Zdaję sobie sprawę, że panu jest ciężko.
— Dick. Mów mi Dick. — Muller podniósł obie ręce i rozłożył je, jak gdyby próbował zagarnąć promienie księżycowe. Było mu strasznie zimno. Na ścianie po drugiej stronie placu podskakiwały i pląsały cienie małych zwierząt. Powiedział: — pokochałem już moje odosobnienie. Można cenić sobie nawet własny nowotwór, jeżeli się osiąga odpowiedni stan ducha. Przede wszystkim chcę ci coś wyjaśnić. Przybyłem tu z rozmysłem. Nie było katastrofy statku. Wybrałem we wszechświecie to jedyne miejsce, gdzie samotność do końca życia wydawała mi się najbardziej prawdopodobna, i rzeczywiście znalazłem tu kryjówkę. Ale naturalnie wyście musieli zjawić się z plejadą tych waszych chytrych robotów i trafić tu do mnie.