— Dick, jeżeli nie chcesz, żebym był tutaj, odejdę wykrzyknął Rawlins.
— Chyba tak będzie najlepiej dla nas obu. Zaczekaj. Zostań. Czy bardzo źle się czujesz przebywając ze mną?
— Odrobinę nieswojo — wyznał nieszczerze Rawlins. — Ale nie aż tak źle, żeby… no, nie wiem. W tej odległości jest mi tylko… markotnie.
— Wiesz, dlaczego? — zapytał Muller. — Sądząc z twoich wypowiedzi, Ned, myślę, że wiesz. Tylko udajesz, że nie wiesz, jak skrzywdzono mnie na Beta Hydri IV.
Rawlins zarumienił się.
— Coś niecoś sobie przypominam. Oni podziałali na twoją umysłowość.
— Właśnie. Czujesz, Ned, jak moja jaźń, moja cholerna dusza wysącza się w powietrze? Odbierasz fale, prądy nerwowe, prosto z mojego ciemienia. Prawda, jak miło? Spróbuj podejść trochę bliżej… dość! — Rawlins przystanął. — No — powiedział Muller — teraz to jest mocniejsze. Większa dawka. Zapamiętaj, co odczuwasz stojąc tu. Żadna przyjemność, prawda? W odległości dziesięciu metrów można wytrzymać. W odległości jednego metra staje się to nie do zniesienia. Czy potrafisz sobie wyobrazić, że trzymasz w objęciach kobietę, kiedy wydzielasz taki psychiczny zaduch? A trudno pieścić kobietę z oddalenia dziesięciu metrów. Przynajmniej ja nie umiem. Siadajmy, Ned. Tutaj nic nam nie grozi. Mam wykrywacze masy nastawione na wypadek, gdyby zapędziły się do tej strefy jakieś paskudne zwierzęta, i żadnych pułapek tu nie ma. Siadaj.
Sam usiadł na gładkim, mlecznobiałym bruku z nieznanego marmuru, który sprawiał, że cały plac wydawał się dziwnie jedwabisty. Rawlins po sekundzie namysłu przykucnął zgrabnie o kilkanaście metrów dalej.
— Ned — zapytał Muller — ile masz lat?
— Dwadzieścia trzy.
— Żonaty? Chłopięcy uśmiech.
— Niestety nie.
— Masz dziewczynę?
— Była jedna. Kontrakt wolnego związku. Unieważniony przez nas, kiedy przyjąłem to zadanie.
— Aha. Są dziewczyny w waszej ekspedycji.
— Tylko kobietony — odpowiedział Rawlins.
— Niewiele to daje, prawda, Ned?
— Właściwie niewiele. Mogliśmy zabrać ze sobą kilka kobiet, ale…
— Ale co?
— Zbyt niebezpieczne. Labirynt…
— Ilu śmiałków dotychczas utraciliście? — zapytał Muller.
— Pięciu. Chciałbym znać ludzi, którzy potrafiliby zbudować coś takiego. Chyba z pięćset lat trwało samo projektowanie, żeby ten labirynt był w rezultacie taki diabelski.
Muller powiedział:
— Dłużej. To był olbrzymi triumf twórczości ich rasy, na pewno. Ich arcydzieło, ich pomnik. Jakże dumni musieli być z tej swojej mordowni. To przecież kwintesencja, podsumowanie całej ich filozofii zabijania obcych.
— Czy tylko snujesz domysły, czy może jakieś ślady tutaj świadczą o ich horyzontach kulturalnych?
— Jedynym śladem, świadczącym o ich horyzontach kulturalnych, jest to wszystko wokół nas. Ale ja znam tę psychikę, Ned. Wiem o tym więcej niż każdy inny człowiek, ponieważ tylko ja, jeden jedyny z ludzi, zetknąłem się z nieznanym gatunkiem istot inteligentnych. Zabijać obcych, oto prawo wszechświata. A jeżeli już nie zabijać, to bodaj trochę przydusić.
— My nie jesteśmy tacy — żachnął się Rawlins. Nie okazujemy instynktownej wrogości wobec…
— Bzdura.
— Ale…
Muller powiedział:
— Gdyby kiedykolwiek na którejś z naszych planet wylądował jakiś nieznany statek kosmiczny, poddalibyśmy go kwarantannie, załogę byśmy uwięzili i wypytywali aż do zgładzenia jej. Może narzuciliśmy sobie miły sposób bycia, ale to wynik tylko naszej dekadencji i zadowolenia z siebie. Udajemy, że jesteśmy zbyt szlachetni na to, by nienawidzić obcych, ale nasza łaskawość wynika ze słabości. Weźmy na przykład Hydranów. Pewna wpływowa frakcja w rządzie Ziemi opowiadała się za tym, żeby, zanim wyślemy do nich emisariusza na zwiady, stopić warstwę chmur, która otacza ich planetę, i dać im dodatkowe słońce…
— Tak?!
— Projekt ten odrzucono i wysłano emisariusza, którego Hydranowie zmarnowali. Mnie. — Coś nagle przyszło Mullerowi na myśl. Przerażony zapytał: — Mieliśmy do czynienia z Hydranami w ciągu tych ostatnich dziewięciu lat? Był jakiś kontakt? Wojna?
— Nic — rzekł Rawlins. — Trzymamy się z daleka.
— Mówisz mi prawdę, czy może usunęliśmy tych skurwysynów ze wszechświata? Bóg świadkiem, iż nie miałbym nic przeciwko temu, a przecież nie ich wina, że mnie tak skrzywdzili. Po prostu reagowali na swój sposób typowo ksenofobiczny. Ned, czy prowadzimy z nimi wojnę?
— Nie. Przysięgam, że nie.
Muller uspokoił się. Po chwili powiedział:
— Dobrze. Nie będę cię prosił, żebyś poinformował mnie wyczerpująco o nowych wydarzeniach na innych płaszczyznach. W gruncie rzeczy Ziemia mnie nie interesuje. Długo zamierzacie pozostać na Lemnos?
— Jeszcze nie wiemy. Przypuszczam, że kilka tygodni. Właściwie nawet nie zaczęliśmy badać labiryntu. I w dodatku jest ten obszar na zewnątrz. Chcemy skorelować nasze badania z pracami wcześniejszych archeologów i…
— To znaczy, że przez jakiś czas tu będziecie. Czy twoi koledzy mają również wejść do centrum labiryntu?
Rawlins oblizał wargi.
— Wysłali mnie naprzód, żebym nawiązał stosunki z tobą. Na razie nie układamy żadnych planów. Wszystko zależy od ciebie. Nie chcemy się narzucać. Więc jeżeli sobie nie życzysz, żebyśmy pracowali tutaj…
— Nie życzę sobie — powiedział Muller żywo. — Powtórz to kolegom. Za pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat już nie będę żył i wtedy niech zaczną węszyć. Ale dopóki tu jestem, nie chcę widzieć żadnych intruzów. Mogą pracować w kilku zewnętrznych strefach. Jeżeli którykolwiek z nich postawi nogę w Strefie A, B czy C, zabiję go. Potrafię to zrobić, Ned.
— A ja… czy mnie tu przyjmiesz?
— Od czasu do czasu. Trudno mi przewidzieć moje nastroje. Jeżeli zechcesz porozmawiać ze mną, przyjdź. I jeśli wtedy powiem: „wynoś się do diabła, Ned”, odejdź natychmiast. Jasne?
Rawlins uśmiechnął się słonecznie.
— Jasne.
Wstał z bruku. Muller wobec tego podniósł się także. Rawlins zrobił parę kroków ku niemu.
— Dokąd to, Ned?
— Wolę rozmawiać normalnie niż wrzeszczeć na taką odległość. Chyba mogę podejść do ciebie trochę bliżej?
Muller zapytał podejrzliwie:
— Czyżbyś był jakimś szczególnym masochistą?
— O, przepraszam. Nie.
— No, ja ze swojej strony nie mam żadnych skłonności do sadyzmu. Wolę, żebyś się nie zbliżał.
— To naprawdę wcale nie jest zbyt przykre… Dick.
— Kłamiesz. Nie znosisz tej emanacji tak samo, jak wszyscy inni. Powiedzmy, że toczy mnie trąd, chłopcze. Jeżeli jesteś zboczony i masz pociąg do trędowatych, bardzo ci współczuję, ale nie podchodź za blisko. Po prostu krępuje mnie widok kogokolwiek cierpiącego z mojego powodu.
Rawlins zatrzymał się.
— Skoro tak mówisz. Słuchaj, Dick, ja nie chcę ci sprawiać kłopotu. Tylko proponuję przyjaźń i pomoc. Może robię to w sposób, który cię denerwuje… no, powiedz, spróbuję jakoś inaczej. Przecież nie mam żadnego celu w tym, żeby utrudniać ci sytuację.