Выбрать главу

— To brzmi dosyć mętnie, chłopcze. Właściwie czego ty ode mnie chcesz?

— Niczego.

— Po co więc zawracasz mi głowę?

— Jesteś człowiekiem i siedzisz tu sam od tak dawna. Zupełnie naturalny odruch z mojej strony, że chcę dotrzymywać ci towarzystwa przynajmniej teraz. Czy to także brzmi głupio?

Muller wzruszył ramionami.

— Kiepski z ciebie towarzysz — powiedział. — Lepiej, żebyś z tymi swoimi zacnymi odruchami chrześcijańskimi poszedł sobie stąd. Nie ma sposobu, Ned, w jaki mógłbyś mi pomóc. Możesz tylko rozdrapywać moją ranę przypominając mi o wszystkim, czego już nie ma, bądź czego już nie znam. — Muller, teraz chłodny i daleki, popatrzył za Rawlinsa tam, gdzie cienie zwierząt brykały po ścianach. Chciało mu się jeść i nadchodziła godzina polowania na kolację. Zakończył szorstko: — Synu, ja chyba znów tracę cierpliwość. Czas, żebyś odszedł.

— Dobrze. Ale czy mogę wrócić tu jutro?

— Kto wie. Kto wie.

Teraz uśmiech chłopca był szczery.

— Dziękuję, że zgodziłeś się porozmawiać ze mną, Dick. Do widzenia.

W niespokojnych blaskach księżyców Rawlins wyszedł ze Strefy A. Głos mózgu statku wiódł go z powrotem tą samą trasą, przy czym chwilami w miejscach najniebezpieczniejszych nakładał się na te wskazówki głos Boardmana.

— Zrobiłeś dobry początek — mówił Boardman. — To już plus, że on cię w ogóle toleruje. Jak się czujesz?

— Parszywie, Charles.

— Bo byłeś tak blisko niego?

— Bo postępuję jak świnia.

— Nie bredź, Ned. Jeżeli mam ci prawić morały za każdym razem, kiedy będziesz tam szedł…

— Swoje zadanie spełnię — rzekł Rawlins. — Ale nie musi ono mi się podobać.

Przeszedł ostrożnie po kamiennej płycie ze sprężyną, która by go zrzuciła w przepaść, gdyby stąpnął niewłaściwie. Jakieś małe upiornie uzębione zwierzę zarżało, jak gdyby kpiło sobie z niego. Po drugiej stronie płyty szturchnął ścianę w wiadomym miejscu i ściana się rozsunęła. Wkroczył do Strefy B. Spoglądając w górę na nadproże zobaczył w zagłębieniu szparę, która niewątpliwie była wizjofonem. Uśmiechnął się do niej na wypadek, gdyby Muller obserwował jego odwrót.

Teraz rozumiem, myślał, dlaczego Muller zdecydował się odciąć od świata. Ja w takich okolicznościach może bym zrobił to samo. Albo coś gorszego. Muller za sprawą Hydranów jest ułomny na duszy i to w erze, w której ułomność należy do politowania godnych reliktów przeszłości. Po prostu za zbrodnię z punktu widzenia estetyki uważa się brak kończyn, oka bądź nosa; te braki łatwo przecież naprawić i doprawdy już choćby w poczuciu obowiązku wobec bliźnich trzeba poddawać się przeobrażeniom i usuwać wszelkie kłopotliwe skazy. Obnoszenie swego kalectwa wśród ludzi to akt bezspornie aspołeczny.

Żaden jednak specjalista chirurg plastyczny nie potrafiłby usunąć kalectwa Mullera. Takiemu kalece pozostawało jedynie odseparować się od społeczeństwa. Ktoś słabszy wybrałby raczej śmierć. Muller wybrał wygnanie.

Rawlins jeszcze drgał cały wskutek krótkiego bezpośredniego zetknięcia się z Mullerem. Przez chwilę przecież odbierał rozwianą, rozproszoną emanację gwałtownych, nagich wzruszeń, osobowość uzewnętrzniającą się mimowolnie, bez słów. Ta fala bijąca z głębi ludzkiej duszy wywoływała zgrozę, przygnębiała.

To, czym Hydranowie obdarzyli Mullera, nie było darem telepatii. Nie potrafił on „czytać” w myślach ani myśli przekazywać. Samorzutnie dobywała się z niego jaźń: rwący potok najdzikszej rozpaczy, rzeka smutków i żalów, wszelkie nieczystości duchowe. Nie mógł tego powstrzymać. W tamtej chwili przelotnej, długiej jak wieczność, Rawlins był tym zalany; przedtem i później ogarniała go jedynie żałość bezprzedmiotowa, mglista.

Przetwarzał to po swojemu. Smutki Mullera nie były smutkami tylko osobistymi, on transmitował ni mniej ni więcej tylko świadomość kar, jakie Kosmos obmyśla dla swoich mieszkańców. Rawlins czuł się wtedy nastrojony na każdy dysonans Wszechstworzenia — zaprzepaszczone szansę, zawiedzione miłości, słowa pochopne, nieuzasadnione żale, głody, chciwość i żądze, sztylet zawiści, kwas rozczarowania, jadowity ząb czasu, zagłada maleńkich owadów w zimie, łzy stworzeń bożych. Poznał wtedy starzenie się, utratę, niemoc, furię, bezradność, samotność, opuszczenie, pogardę dla siebie i obłęd. Usłyszał niemy wrzask kosmicznego gniewu.

Czy wszyscy jesteśmy tacy? — zastanawiał się. Czy to samo transmitujemy ja i Boardman, i moja matka, i ta dziewczyna, którą kiedyś kochałem? Czy wszyscy chodząc po świecie nadajemy takie sygnały, tyle że owej częstotliwości fal nie możemy odbierać? Całe szczęście. Bo słuchanie tej pieśni byłoby zbyt bolesne.

Boardman powiedział:

— Ocknij się, Ned. Przestań dumać ponuro i uważaj, żeby cię coś nie zabiło. Jesteś już prawie w Strefie C.

— Charles, jak ty się czułeś przy Mullerze po jego powrocie z Beta Hydri?

— Później o tym porozmawiamy.

— Czułeś się tak, jakbyś raptem pojął, czym są istoty ludzkie?

— Powiedziałem, że później…

— Daj mi mówić o tym, o czym chcę mówić, Charles. Droga tu jest bezpieczna. Zajrzałem dziś w duszę człowieka… Wstrząsające. Ale… słuchaj… Charles… niemożliwe, żeby on rzeczywiście był taki. To dobry człowiek. Bije od niego paskudztwo, ale to tylko hałas. Obrzydliwe jakieś wrzaski, które nie mówią nam prawdy o Dicku Mullerze. Coś, czego słyszeć nie powinniśmy… sygnały przeinaczone, jak wtedy, gdy się kieruje otwarty amplifikator ku gwiazdom i słychać zgrzytanie widma, wiesz… wtedy nawet z najpiękniejszej gwiazdy dolatują okropne hałasy, ale to tylko reakcja amplifikatora… nie ma nic wspólnego z naturą samej tej gwiazdy, to… to… to…

— Ned!

— Przepraszam, Charles.

— Wracaj do obozu. Wszyscy się zgadzamy, że Dick Muller jest wspaniałym człowiekiem. Właśnie dlatego stał się nam potrzebny. Ty też jesteś nam potrzebny, więc zamilknij wreszcie i patrz, gdzie idziesz. Wolnego teraz. Spokojnie. Spokojnie. Spokojnie. Co to za zwierzę tam na lewo. Przyspiesz kroku, Ned. Ale spokojnie. To jedyna metoda, synu. Spokojnie.

Rozdział ósmy

1

Nazajutrz rano, gdy znów się spotkali, obaj byli swobodniejsi. Rawlins, po przenocowaniu pod drucianą siatką snu w obozie, wyspany i wypoczęty, zastał Mullera przy wysokim pylonie na skraju wielkiego placu centralnego.

— Jak myślisz, co to jest? — zagaił Muller rozmowę, ledwie Rawlins przyszedł. — Stoi tu taki w każdym z tych ośmiu rogów placu. Od lat je obserwuję. One się obracają. Popatrz.

Wskazał jeden z boków pylonu. Podchodząc Rawlins zaczął odbierać z odległości dziesięciu metrów emanację Mullera. Jednak przemógł się i podszedł bliżej. Tak blisko nie był dnia poprzedniego, poza tą okropną chwilą, gdy Muller go pochwycił i przyciągnął do siebie.

— Widzisz to? — zapytał Muller stukając w pylon.

— Jakiś znak.

— Prawie sześć miesięcy zabrało mi wydrapanie tego. Używałem drzazgi kryształu z tamtej ściany tam. Poświęcałem na to co dzień godzinę albo i dwie godziny, aż został wyraźny znak na metalu. Potem obserwowałem. W ciągu jednego tutejszego roku znak przesuwa się raz wokoło. A więc te słupy się obracają. Niewidocznie, ale się obracają. Rodzaj kalendarza.

— Czy one… czy ty… czy ty kiedykolwiek…

— Mówisz coś od rzeczy, chłopcze.