— Przepraszam. — Rawlins cofnął się o parę kroków usiłując nie okazywać, że szkodzi mu bliskość Mullera. Był rozpłomieniony, wstrząśnięty. W odległości pięciu metrów już poczuł pewną ulgę, ale i tak, żeby tam wytrzymać, musiał sobie powtarzać, że znosi to coraz lepiej.
— O co pytałeś?
— Czy tylko ten pylon obserwujesz?
— Zrobiłem znaki na paru innych. Z pewnością obracają się wszystkie. Ich mechanizmu jednak nie znalazłem. Pod tym miastem jest jakiś fantastyczny mózg. Stary, ma miliony lat, a przecież nadal pracuje. Może to jest jakiś płynny metal, w którym krążą pierwiastki świadomości. To ten mózg obraca pylony, zawiaduje dostawami wody, czyści ulice.
— I zastawia pułapki.
— I zastawia pułapki — potwierdził Muller. — Ale to dla mnie niepojęte. Kiedy kopię tu i ówdzie pod brukiem, natrafiam tylko na glebę. Może wy, skurwysyny archeolodzy, zlokalizujecie mózg tego miasta. No? Są jakieś poszlaki?
— Chyba nie ma — odpowiedział Rawlins.
— Mówisz to z wahaniem.
— Bo nie wiem. Nie biorę udziału w żadnych pracach w obrębie labiryntu — Rawlins mimo woli uśmiechnął się niepewnie. Natychmiast tego pożałował i usłyszał upomnienie Boardmana na linii kontrolnej, że uśmiech niepewny z reguły zapowiada jakieś kłamstwo i lada chwila Muller może się połapać. — Przeważnie pracowałem na zewnątrz — wyjaśnił Mullerowi — prowadziłem operacje u wejścia. A później, kiedy wszedłem, skierowałem się prosto tutaj. Więc nie wiem, co inni dotychczas odkryli. Jeśli w ogóle coś odkryli.
— Czy oni zamierzają rozkopywać ulice? — zapytał Muller.
— Nie sądzę. My już tak często nie kopiemy. Mamy aparaturę badawczą, urządzenia sensoryczne i promienie sondujące. — Zachwycony własną improwizacją, prawił potoczyście dalej: — Archeologia kiedyś była niszczycielska, oczywiście. Żeby zbadać, co jest pod piramidą, musieliśmy piramidę rozbierać. Ale teraz do wielu prac możemy używać robotów. To jest nowa szkoła, rozumiesz, badanie gruntu bez rozkopywania go. W ten sposób zachowujemy pomniki przeszłości dla…
— Na jednej z planet Epsilon Indi — powiedział Muller — jakieś piętnaście lat temu grupa archeologów całkowicie rozebrała pradawny pawilon pogrzebowy niewiadomego pochodzenia i w żaden sposób nie dało się postawić tej budowli z powrotem, ponieważ nikt nie wiedział, na jakiej zasadzie została wzniesiona. Jakkolwiek próbowano ją złożyć, waliła się i to była ogromna strata. Przypadkiem widziałem jej ruiny w kilka miesięcy później. Naturalnie ty znasz tę sprawę.
Rawlins tej sprawy nie znał. Rumieniąc się powiedział:
— No, w każdej dziedzinie zawsze są jacyś partacze…
— Oby tylko nie było ich tutaj. Nie chcę żadnego zniszczenia w labiryncie. Co nie znaczy, żeby mieli duże szansę na to. Labirynt broni się sam zupełnie dobrze. — Muller niedbałym krokiem odszedł od pylonu.
Rawlins odczuwał coraz większą ulgę, w miarę jak odległość między nimi wzrastała, ale Boardman polecił mu pójść za Mullerem. Taktyka przełamywania nieufności Mullera obejmowała rozmyślne narażanie się na pole emocjonalne. Nie oglądając się Muller powiedział na pół do siebie:
— Klatki znowu zamknięte.
— Klatki?
— Popatrz… tam na tę ulicę.
Rawlins zobaczył wnękę w ścianie budynku. Prosto z bruku sterczało kilkanaście prętów z białego kamienia, zaginających się stopniowo i wbijających w ścianę na wysokości około czterech metrów. Tworzyły w ten sposób coś w rodzaju klatki. Drugą taką klatkę widział dalej na tej ulicy.
Muller powiedział:
— Ogółem jest ich dwadzieścia, rozmieszczonych symetrycznie na ulicach, które odchodzą od placu. Trzy razy, odkąd tu jestem, klatki się otworzyły. Pręty jakoś wsuwają się w bruk i znikają. Ostatnio, za trzecim razem, stwierdziłem to przedwczoraj w nocy. Nigdy nie widziałem samego otwierania się czy zamykania. Teraz też przegapiłem.
— Do czego według ciebie te klatki służyły? — zapytał Rawlins.
— Trzymano w nich niebezpieczne zwierzęta. Albo pojmanych wrogów, być może. Bo i po cóż są klatki?
— Ale jeśli otwierają się nadal.
— Miasto wciąż jeszcze dba o swoich mieszkańców. Do stref zewnętrznych wkroczyli wrogowie. Więc klatki czekają gotowe na wypadek, gdyby któryś z nich został pojmany.
— Mówisz o nas?
— Tak. O wrogach. — W oczach Mullera błysnęła nagle paranoidalna furia. Niepokojąco szybko po logicznym rozumowaniu nastąpił ten zimny wybuch. — Homo sapiens. Najbardziej bezlitosne, najgroźniejsze i najpodlejsze zwierzę w całym wszechświecie!
— Mówisz tak, jakbyś w to wierzył.
— Wierzę.
— Daj spokój — powiedział Rawlins. — Życie poświęciłeś dla dobra ludzkości. Niemożliwe, żebyś wierzył…
— Poświęciłem życie — rzekł Muller powoli — dla dobra Richarda Mullera.
Stanął przodem do Rawlinsa. Oddaleni byli od siebie o sześć czy siedem metrów, ale wydawało się, że emanacja jest prawie tak mocna, jak gdyby stali nos w nos.
— Ludzkość — ciągnął — nie obchodziła mnie ani trochę, chłopcze. Widziałem gwiazdy i chciałem nimi zawładnąć. Marzyła mi się boskość. Jeden świat nie wystarczał. Łaknąłem wszystkich światów. Więc wybrałem sobie zawód, który miał mi udostępnić gwiazdy. Narażałem się na śmierć tysiące razy. Wytrzymywałem fantastyczne krańcowe temperatury. Od wdychania przedziwnych gazów płuca mi zgniły, aż musiałem poddać je odnowie. Jadałem paskudztwa, o których opowiadanie wywołałoby torsje. Chłopcy tacy jak ty uwielbiali mnie i pisali wypracowania o moim samozaparciu w służbie dla ludzkości, o moim nienasyconym głodzie wiedzy. A ja ci to teraz wyjaśnię. Jestem akurat tak pełen samozaparcia jak Kolumb i Magellan, i Marco Polo. To byli wielcy podróżnicy, owszem, ale przy tym szukali dużych zysków. Otóż zysk, którego szukałem, jest tutaj. Chciałem wznieść się na wysokość stu kilometrów. Chciałem, żeby moje pomniki ze złota stawiano na tysiącach planet. Znasz poezję. „Sława dla nas ostrogą, (…) to ostatnia słabość umysłu szlachetnego”. Milton. Znasz także tych waszych Greków? Gdy człowiek za wysoko sięga, bogowie zrzucają go w dół. To się nazywa hybris. Zapadłem na to fatalnie. Gdy zleciałem przez chmury do Hydranów, czułem się jak bóg. Do diabła, byłem bogiem. I gdy stamtąd odlatywałem znowu przez te chmury… też byłem bogiem. Dla Hydranów z pewnością. Myślałem wtedy: pozostanę w ich mitach, zawsze będą opowiadali legendy o mnie. Okaleczony bóg. Bóg umęczony. Istota, która między nich zstąpiła i zaniepokoiła ich tak bardzo, że musieli ją unieszkodliwić… Ale…
— Ta klatka…
— Pozwól mi dokończyć! — Muller tupnął. — Rozumiesz, w rzeczywistości bogiem nie jestem… ja, zwykły, parszywy śmiertelnik, który miał złudzenia co do swojej boskości, dopóki bogowie prawdziwi nie postarali się, żebym dostał nauczkę. To oni uznali za wskazane przypomnieć mi, że pod plastykowym kombinezonem kryje się kudłate bydlę… że w tej dumnej czaszce jest zwierzęcy mózg. To za ich zrządzeniem Hydranowie zastosowali sprytną sztuczkę chirurgiczną, zapewne jedną ze swych specjalności, i otworzyli mi ten mózg. Nie wiem, czy zrobili to złośliwie, żebym przeżywał piekło, czy też uznali, że powinni wyleczyć mnie z mojej wrodzonej wady, a mianowicie niemożności okazywania uczuć. Obce nam stwory. Wyobraź ich sobie. Ale dokonali tego małego zabiegu. I wróciłem na Ziemię. Bohater i trędowaty w jednej osobie. Stańcie przy mnie, a będziecie wymiotować. Czemu? Bo to, co ode mnie bije, każdemu przypomina, że on także jest zwierzęciem. I w rezultacie tylko kręcimy się w kółko w naszym sprzężeniu zwrotnym. Każdy mnie nienawidzi, bo podchodząc do mnie, poznaje własną duszę. A ja nienawidzę każdego, bo wiem, że się przede mną wzdryga. Jestem, rozumiesz, nosicielem zarazy, a tą zarazą jest prawda. Twierdzę, że szczęściem ludzkości jest szczelność czaszki człowieczej. Gdybyśmy mieli bodaj odrobinę zdolności telepatycznych, bodaj tę mętną moc wyrażania się bez słów, jaką ja mam teraz, to przecież byśmy nie mogli ścierpieć siebie wzajemnie. Istnienie społeczeństw ludzkich byłoby niemożliwością. A Hydranowie mogą czytać nawzajem swoje myśli i najwyraźniej sprawia im to przyjemność. Ale my nie możemy. I właśnie dlatego oświadczam ci, że człowiek jest chyba najbardziej godnym pogardy bydlęciem w całym wszechświecie. Niezdolnym nawet wdychać odoru własnego gatunku… dusza nie chce znać duszy.