Rawlins powiedział:
— Ta klatka na pewno się otwiera.
— Co? Zaraz zobaczę!
Muller podbiegł na oślep. Rawlins nie zdążył odsunąć się dostatecznie szybko i odebrał emanację frontalną. Tym razem to nie było bolesne. Zobaczył jesień: zeschłe liście, więdnące kwiaty, kurz w podmuchach wiatru, wczesny zmierzch. Poczuł raczej żal niż udrękę wobec krótkości życia, nieuchronnego umierania. Tymczasem Muller, zapominając o wszystkim innym, patrzył uważnie na alabastrowe pręty klatki.
— Wsunęły się w bruk już o kilka centymetrów. Dlaczego dopiero teraz mi powiedziałeś?
— Próbowałem przedtem. Ale nie słuchałeś mnie.
— Tak. Tak. Te moje cholerne monologi. — Muller zachichotał. — Ned, czekałem długie lata, żeby to zobaczyć. Ta klatka rzeczywiście się otwiera. Patrz, jak szybko pręty znikają w bruku. To bardzo dziwne, Ned. Nigdy dotąd nie otwierała się dwa razy na rok, a teraz już po raz drugi w tym tygodniu…
— Może po prostu nie zauważyłeś tego — podsunął Rawlins. — Może spałeś, kiedy…
— Wątpię, patrz!
— Jak myślisz, dlaczego otwiera się w tej właśnie chwili?
— Wszędzie wokoło wrogowie — powiedział Muller. — Mnie to miasto już akceptowało. Jestem stałym mieszkańcem. Mieszkam tu tak długo. A teraz chodzi pewnie o to, żeby zamknąć ciebie. Wroga. Człowieka.
Klatka otworzyła się całkowicie. Nie widać było ani śladu prętów, tyle że w chodniku pozostał szereg małych otworów.
— Czy próbowałeś kiedy wsadzić coś do tych klatek? — zapytał Rawlins. — Jakieś zwierzęta?
— Owszem. Wciągnąłem do jednej wielkie zwierzę, ubite. Nie zamknęła się. Potem wsadziłem kilka schwytanych małych zwierząt żywcem. Też się nie zamknęła. — Muller zmarszczył brwi. — Raz nawet sam wszedłem, żeby sprawdzić, czy klatka zamknie się automatycznie, kiedy wyczuje żywego człowieka. Ale nie. Radzę ci, nie rób takich eksperymentów, kiedy tu będziesz sam. — Umilkł i zapytał po chwili: — Zechciałbyś mi pomóc w zbadaniu tego? Co, Ned?
Rawlins zachłysnął się. Rozrzedzone powietrze raptem zaczęło przypalać mu płuca jak ogień. Muller mówił spokojnie:
— Tylko wejdź do wnęki i postój tam parę minut. Zobaczymy, czy klatka się zamknie, żeby cię zatrzymać. To warte sprawdzenia.
— A jeżeli się zamknie? — zapytał Rawlins nie traktując tej propozycji poważnie. — Czy masz klucz, żeby mnie z niej wypuścić?
— Zawsze możemy wysadzić te pręty.
— To byłoby niszczenie. Mówiłeś mi, że nie pozwolisz niczego tu niszczyć.
— Czasami niszczy się po to, by zdobywać wiedzę. Prędzej, Ned. Wejdź do tej wnęki.
Muller powiedział to dziwnie rozkazująco. Stał teraz w jakimś cudacznym wyczekiwaniu w półprzysiadzie, z rękami u boków. Jak gdyby sam miał wrzucić mnie do klatki, pomyślał Rawlins.
Cichutko zabrzmiał głos Boardmana:
— Zrób to, Ned. Wejdź do klatki. Okaż, że mu ufasz.
Jemu ufam, pomyślał Rawlins, ale nie ufam tej klatce. Wyobraził sobie niespokojnie, że w klatce, ledwie pręty ją zamkną, podłoga zapadnie się i on zjedzie gdzieś w podziemie prosto w jakąś kadź kwasu czy jezioro ognia. Zrzutnia dla pojmanych wrogów. Skąd pewność, że tak nie jest?
— Wejdź tam, Ned — szepnął Boardman.
To był wspaniały gest, absolutnie wariacki. Rawlins przestąpił szereg małych otworów i stanął plecami do ściany. Prawie natychmiast pręty podniosły się z bruku i nie pozostawiając ani szczeliny, zamknęły go. Podłoga nie opadła pod nim. Promienie śmierci w niego nie buchnęły. Nie nastąpiło nic z tego, czego się obawiał, ale był więźniem.
— Ciekawe — powiedział Muller. — Najwidoczniej klatka wykrywa inteligencję. Dlatego nie udawały się próby ze zwierzętami. Żywymi czy martwymi. Co o tym myślisz, Ned?
— Cieszę się, że pomogłem ci w twoich badaniach. Ale cieszyłbym się jeszcze bardziej, gdybyś mnie stąd wypuścił.
— Nie mam kontroli nad tymi prętami.
— Mówiłeś, że możesz je wysadzić.
— Po cóż niszczyć je tak prędko? Zaczekajmy z tym, dobrze? Może otworzą się same. W klatce jesteś zupełnie bezpieczny. Przyniosę ci coś do jedzenia, jeżeli zechcesz. Czy twoi koledzy zauważą, że cię nie ma, jeżeli nie wrócisz przed zapadnięciem zmroku?
— Prześlę im wiadomość — powiedział Rawlins kwaśno. — Mam jednak nadzieję, że do tego czasu stąd wyjdę.
— Nie gorączkuj się — usłyszał głos Boardmana. — W najgorszym razie sami możemy cię wyciągnąć. Na razie dogadzaj Mullerowi, jak tylko to jest możliwe, dopóki rzeczywiście nie pozyskasz jego sympatii. Jeżeli słyszysz mnie, dotknij podbródka prawą ręką.
Rawlins dotknął podbródka prawą ręką. Muller powiedział:
— Jesteś dosyć odważny, Ned. Albo głupi. Czasami nie jestem pewny, czy to nie to samo. Ale i tak dziękuję ci. Musiałem wiedzieć, jak jest z tymi klatkami.
— A więc przydałem się. Widzisz, ludzie pomimo wszystko nie są aż tak potworni.
— Świadomie nie są. Tylko ten szlam w głębiach ich jaźni jest szpetny. No, przypomnę ci — Muller podszedł do klatki i położył ręce na tych gładkich prętach, białych jak kość. Rawlins poczuł emanację spotęgowaną. — To, co jest pod czaszką. Ja sam oczywiście nigdy sobie tego nie uświadamiam. Tylko to obliczam ekstrapolacyjnie na podstawie reakcji innych. To musi być obrzydliwość.
— Mógłbym do tego przywyknąć — powiedział Rawlins. Usiadł w klatce po turecku. — Czy po powrocie na Ziemię z Beta Hydri IV starałeś się jakoś temu zaradzić?
— Rozmawiałem ze specjalistami od przeobrażeń. Ale nie mogli się zorientować, jakie zmiany zaszły w moich prądach nerwowych, więc nie wiedzieli, co robić. Przyjemne, prawda?
— Długo jeszcze zostałeś na Ziemi?
— Kilka miesięcy. Dostatecznie długo, by odkryć, że wszyscy moi znajomi zielenieją, ledwie podejdą do mnie. Zacząłem litować się nad sobą i nienawidzić siebie, co mniej więcej wychodzi na jedno. Zamierzałem popełnić samobójstwo, wiesz. Ażeby uwolnić świat od tego nieszczęścia.
Rawlins powiedział:
— Nie wierzę. Niektórzy ludzie po prostu nie są do samobójstwa zdolni. Ty jesteś jednym z nich.
— Dziękuję, sam już wiem o tym. Nie zabiłem się, bądź łaskaw zauważyć. Sięgnąłem po najlepsze narkotyki, potem piłem, a potem narażałem się na najrozmaitsze niebezpieczeństwa. I ostatecznie żyję nadal. W ciągu jednego miesiąca leczyłem się kolejno w czterech klinikach neuropsychiatrycznych. Próbowałem też nosić wyłożony miękko hełm ołowiany, który miał zatrzymywać promieniowanie myśli. Ale to było zupełnie tak, jakbym usiłował łapać neutrony w wiadro. Wywołałem popłoch w jednym z domów publicznych na Wenus. Wszystkie dziewczyny wybiegły nagusieńkie, ledwie się rozległ ten wrzask. — Muller splunął. — Wiesz, zawsze mogłem mieć towarzystwo albo go nie mieć. Wśród ludzi byłem zadowolony, serdeczny, miałem towarzyskie walory. Nie taki słoneczny cacuś jak ty, nadmiernie uprzejmy i szlachetny… a przecież umiałem współżyć z ludźmi. Zgadzałem się z nimi, wiązałem się. Po czym wyjeżdżałem w podróż na półtora roku, nie widywałem się ani nie rozmawiałem z nikim i też było mi dobrze. Dopiero z chwilą kiedy odciąłem się od społeczeństwa raz na zawsze, odkryłem, że w gruncie rzeczy ludzie są mi potrzebni. Ale to już skończone. Zdławiłem tę potrzebę, chłopcze. Mogę spędzić w samotności nawet sto lat, nie tęskniąc za żywą duszą. Przeszkoliłem się, żeby widzieć ludzkość tak, jak ludzkość widzi mnie… to już dla mnie jest coś, co przyprawia o mdłości i przygnębia, jakieś pełzające okaleczone stworzenie, które lepiej omijać. Niech piekło was wszystkich pochłonie! Nikomu z was nic winien nie jestem, łącznie z miłością. Nie mam żadnych zobowiązań. Mógłbym ciebie zostawić tu, żebyś zgnił w tej klatce, Ned, i nigdy by mnie nie nękały wyrzuty sumienia z tego powodu. Mógłbym przechodzić tędy dwa razy na dzień i tylko uśmiechać się do twojej czaszki. Nie dlatego, żebym nienawidził czy to ciebie osobiście, czy tej całej galaktyki pełnej takich jak ty. Po prostu dlatego, że gardzę tobą. Jesteś dla mnie niczym. Mniej niż niczym. Jesteś garstką kurzu. Już znam ciebie i ty znasz mnie.