Выбрать главу

— Mówisz, jakbyś należał do obcej rasy — zauważył Rawlins zdumiony.

— Nie. Ja należę do rasy ludzi. Jestem najbardziej ludzki z was wszystkich, ponieważ ja jedyny nie mogę ukrywać swojego człowieczeństwa. Czujesz to? Odbierasz tę szpetotę? To, co jest we mnie, jest także i w tobie. Leć do Hydranów, a oni pomogą ci to z siebie wyzwolić. Później ludzie będą od ciebie uciekać, tak samo jak ode mnie. Bo ja przemawiam w imieniu ludzkości. Mówię prawdę. Jestem tym mózgiem wyjątkowo nie ukrytym pod mięśniami i skórą, chłopcze. Jestem wnętrznościami, odchodami, do których istnienia się nie przyznajemy. Ja to wszelkie plugastwo, żądze, małe nienawiści, choroby, zawiść. Ja, który pozowałem na boga Hybris. Przypomnieli mi, czym jestem naprawdę.

— Dlaczego — zapytał Rawlins spokojnie — zdecydowałeś się przylecieć na Lemnos?

— Podsunął mi tę myśl niejaki Charles Boardman.

Rawlins aż drgnął zaskoczony, gdy padło to nazwisko.

— Znasz go? — zapytał Muller.

— No, znam. Oczywiście. On… on… jest wielką figurą w naszym rządzie.

— Można by tak powiedzieć. Więc właśnie ten Charles Boardman wyprawił mnie na Beta Hydri IV. Och, nie namówił mnie podstępnie, nie musiał stosować żadnego ze swoich nieuczciwych sposobów. Zbyt dobrze wiedział, jaki jestem. Po prostu zagrał na mojej ambicji. Jest planeta, przypomniał mi, gdzie żyją obce istoty inteligentne i trzeba, żeby tam zjawił się człowiek. Prawdopodobnie to misja samobójcza, ale zarazem pierwszy kontakt ludzkości z innym inteligentnym gatunkiem, więc czy chciałbyś podjąć się tego? Oczywiście podjąłem się. On przewidział, że nie oparłbym się takiej propozycji. Potem, kiedy wróciłem w tym stanie, próbował mnie przez jakiś czas unikać… może dlatego, że nie mógł wytrzymać mojej emanacji czy też własnego poczucia winy. Aż w końcu dopadłem go i powiedziałem: „Patrz na mnie, Charles, oto jaki jestem teraz. Mów, dokąd mogę się udać i co mam robić”. Podszedłem do niego blisko. Tak właśnie. Twarz mu zsiniała. Musiał zażyć tabletki. Widziałem w jego oczach obrzydzenie. I wtedy przypomniał mi o tym labiryncie na Lemnos.

— Dlaczego?

— Uważał, że to odpowiednia dla mnie kryjówka. Nie wiem, czy z dobrego serca, czy przez okrucieństwo. Może myślał, że labirynt mnie zabije… przyzwoita śmierć dla takich facetów jak ja, w każdym razie lepsza niż łyk jakiegoś rozpuszczalnika i spłynięcie do ścieku. Ale ja oczywiście mu powiedziałem, że ani mi się śni lecieć na Lemnos. Chciałem zatrzeć ślady za sobą. Udałem gniew, zacząłem dowodzić, że to ostatnia rzecz, jaką bym zrobił. Potem spędziłem miesiąc łajdacząc się w Podziemiach Nowego Orleanu, a gdy się z powrotem wynurzyłem na powierzchnię, wynająłem statek i przyleciałem tutaj. Kluczyłem, jak tylko mogłem, żeby na pewno nikt nie zorientował się, dokąd lecę. Boardman miał rację. To rzeczywiście odpowiednie miejsce.

— Ale jak — zapytał Rawlins — dostałeś się do środka labiryntu?

— Po prostu miałem pecha.

— Pecha?

— Pragnąłem umrzeć w blasku chwały — powiedział Muller. — Było mi wszystko jedno, czy przeżyję drogę przez labirynt, czy nie. Po prostu dałem nura i chcąc nie chcąc dotarłem do centrum.

— Trudno mi w to uwierzyć!

— No, mniej więcej tak było. Sęk w tym, że ja jestem typem, który może przetrwać wszystko. To jakiś dar natury, jeśli nie coś paranormalnego. Mam niezwykle szybki refleks. Szósty zmysł, jak powiadają. I jest we mnie silna wola życia. Poza tym przywiozłem wykrywacze masy i sporo innego przydatnego sprzętu. Więc po wkroczeniu do labiryntu ilekroć gdzieś zobaczyłem leżące zwłoki, patrzyłem wokół siebie trochę uważniej niż zwykle i kiedy tylko czułem, że oczy odmawiają mi posłuszeństwa, zatrzymywałem się i odpoczywałem. W Strefie H byłem pewny, że spotka mnie śmierć. Chciałem tego. Ale los zrządził inaczej: zdołałem przejść tam, gdzie nikomu innemu to się nie udało… chyba dlatego, że szedłem bez lęku, obojętnie, nie było więc pierwiastka napięcia. Sunąłem jak kot, mięśnie mi świetnie pracowały i tak ku mojemu sporemu rozczarowaniu przedostałem się jakoś przez najbardziej niebezpieczne części labiryntu i oto jestem tutaj.

— Wychodziłeś kiedy na zewnątrz?

— Nie. Czasem chodzę do Strefy E, w której są teraz twoi koledzy. Dwa razy byłem w Strefie A. Ale przeważnie pozostaję w trzech strefach środkowych. Urządziłem się zupełnie wygodnie. Zapasy mięsa przechowuję w chłodni radiacyjnej, mam cały budynek na bibliotekę i odpowiednie miejsce na moje kobietony. W innym budynku preparuję zwierzęta. Często też poluję. I zwiedzam labirynt, usiłuję zbadać te wszystkie urządzenia. Podyktowałem już kilka sześcianów pamiętników. Ręczę, że twoi koledzy archeolodzy obejrzeliby te sześciany z przyjemnością.

— Na pewno by dostarczyły nam wiele informacji — powiedział Rawlins.

— Ja wiem. Toteż potłukę je, żeby nikt z was ich nie zobaczył. Głodny jesteś, chłopcze?

— Trochę.

— Przyniosę ci obiad.

Krokiem zamaszystym Muller ruszył w stronę pobliskich budynków. Gdy zniknął, Rawlins rzekł cicho:

— To straszne, Charles. On najwyraźniej oszalał.

— Nie bądź tego taki pewny — odpowiedział Boardman. — Niewątpliwie dziewięć lat odosobnienia może zachwiać ludzką równowagę, a Muller już wtedy, gdy ostatnio go widziałem, nie był zrównoważony. Ale może zaczął prowadzić z tobą jakąś grę… udaje wariata, żeby wypróbować, jak dalece jesteś łatwowierny.

— A jeżeli nie udaje?

— W świetle tego, o co nam chodzi, jego obłęd nie miałby najmniejszego znaczenia. Może by nawet pomógł.

— Nie rozumiem.

— Nie potrzebujesz rozumieć — rzekł Boardman. — Tylko bądź spokojny, Ned. Jak dotąd spisujesz się świetnie.

Muller wrócił, niosąc półmisek z mięsem i ładny kryształowy puchar z wodą.

— Niczym lepszym nie mogę cię poczęstować — powiedział i wepchnął kawał mięsa między pręty. Tutejsza dziczyzna. Jadasz zwykle pożywne rzeczy, prawda?

— Tak.

— W twoim wieku tak trzeba. Powiedziałeś, że ile masz lat? Dwadzieścia pięć?

— Dwadzieścia trzy.

— To jeszcze gorzej.