Muller podał Rawlinsowi puchar. Woda miała przyjemny smak czy też brak smaku. Potem w milczeniu usiadł przed klatką i sam zaczął jeść. Rawlins stwierdził, że emanacja już nie jest taka przykra, nawet z odległości mniejszej niż pięć metrów. Widocznie można się przystosować, pomyślał. Jeżeli komuś na tym zależy.
Po długiej chwili zapytał:
— Nie wyszedłbyś stąd za parę dni, żeby poznać moich kolegów?
— Wykluczone.
— Oni wzdychają do rozmowy z tobą.
— Ale mnie rozmowa z nimi wcale nie interesuje. Wolę rozmawiać z dzikimi zwierzętami.
— Rozmawiasz ze mną — zauważył Rawlins.
— Bo to dla mnie nowość. Bo twój ojciec był moim przyjacielem. Bo jak na człowieka, jesteś dosyć znośny. Ale ani mi się śni wchodzić w hałastrę archeologów, którzy będą wybałuszać na mnie oczy.
— To może spotkaj się tylko z paroma z nich — zaproponował Rawlins. — Dla oswojenia się z myślą, że znowu będziesz wśród ludzi.
— Nie.
— Nie widzę powo…
Muller przerwał mu:
— Zaraz, zaraz! Dlaczego miałbym się oswajać z myślą, że znowu będę wśród ludzi?
Rawlins odpowiedział zmieszany:
— No dlatego, że ludzie tutaj są. Dlatego, że niedobrze jest zbyt długo przebywać z daleka od…
— Coś knujesz? Chcesz nabrać mnie i wyciągnąć z labiryntu? Ej, chłopcze, powiedz, co knujesz w tym swoim małym rozumku? Jakie masz powody, żeby mnie przyzwyczajać do ludzi?
Rawlins wahał się. W czasie niezręcznego milczenia Boardman szybko podsunął mu wykrętną odpowiedź — właśnie taką, jaka była potrzebna. Więc on powtórzył te słowa, dokładając starań, by zabrzmiały naturalnie.
— Robisz ze mnie intryganta, Dick. Ale ja ci przysięgam: nie mam złych zamiarów. Przyznaję, że próbowałem trochę cię udobruchać, pochlebić ci, pozyskać twoją życzliwość. Chyba już powinienem zdradzić cel tego.
— Chyba już powinieneś.
— To ze względu na nasze badania archeologiczne. Możemy spędzić na Lemnos zaledwie kilka tygodni. Ty tu jesteś… ile to lat? Dziewięć? Zebrałeś już sporo wiadomości o tym labiryncie, Dick, i byłoby nieuczciwie z twojej strony zachowywać je przy sobie. Więc miałem nadzieję, że cię jakoś przekonam i najpierw zaprzyjaźnisz się ze mną, a potem może przyjdziesz do tamtych w Strefie E porozmawiać z nimi, odpowiesz na ich pytania, udzielisz im informacji…
— Nieuczciwie z mojej strony zachowywać je przy sobie?
— No, tak. Ukrywanie wiedzy jest grzechem.
— A czy uczciwie ze strony ludzkości nazywać mnie nieczystym i uciekać ode mnie?
— To inna sprawa — powiedział Rawlins. — I nie można jej osądzać w ten sposób. To sprawa twojego nieszczęścia… na które nie zasłużyłeś, i wszyscy żałują, że takie nieszczęście cię spotkało, ale jednocześnie musisz zrozumieć, że ludziom raczej trudno przyjmować obojętnie… twój… twój…
— Mój smród — odpowiedział Muller. — Dobrze. Rozumiem, że trudno przy mnie wytrzymać. Dlatego wolę nie narzucać się twoim kolegom. Nie myśl, że będę z nimi rozmawiał, popijał herbatę, czy też miał z nimi cokolwiek do czynienia. Odseparowałem się od ludzkości i w tej separacji pozostanę. I nie ma tu nic do rzeczy fakt, że dla ciebie zrobiłem wyjątek i pozwoliłem, abyś mi się naprzykrzał. I skoro już ci to wyjaśniam, wiedz, że moje nieszczęście nie było nie zasłużone. Zasłużyłem na nie, bo zaglądałem tam, gdzie zaglądać nie powinienem, rozpierała mnie pycha, byłem przekonany, że mogę dotrzeć wszędzie, zacząłem uważać się za nadczłowieka. Hybris. Mówiłem ci już to słowo.
Boardman nadal udzielał Rawlinsowi wskazówek. Czując cierpki smak swoich kłamstw Rawlins prawił gładko:
— Nie mogę mieć ci za złe, Dick, że tak się zawziąłeś. Myślę jednak, że postąpiłbyś niesłusznie, gdybyś odmówił nam informacji. Wróć pamięcią do czasów twoich własnych badań. Kiedy lądowałeś na jakiejś planecie i ktoś tam wiedział coś ważnego, co ty chciałeś wiedzieć, czy nie czyniłeś wszelkich wysiłków, żeby te informacje uzyskać… choćby nawet ten ktoś miał pewne osobiste problemy, które…
— Przykro mi — rzekł Muller lodowato. — Naprawdę już mnie to nic a nic nie obchodzi.
I odszedł — zostawił Rawlinsa w klatce z dwoma kawałkami mięsa i prawie pustym pucharem. Gdy zniknął, Boardman powiedział:
— Drażliwy jest, owszem. Ale nie liczyłem na to, że przejawi słodycz charakteru. Zaczynasz docierać do niego, Ned. Akurat odpowiednio łączysz w sobie chytrość z naiwnością.
— I ostatecznie siedzę w klatce.
— To żaden kłopot. Możemy przysłać robota, żeby cię uwolnił, jeżeli klatka niedługo sama się nie otworzy.
— Muller stąd nie wyjdzie — szepnął Rawlins. — Jest pełen nienawiści. Zieje nią. W żadnym razie nie da się namówić do współpracy. Nigdy nie widziałem aż tyle nienawiści nagromadzonej w jednym człowieku.
— Ty nie wiesz, co to nienawiść — powiedział Boardman. — I on też nie wie. Zapewniam cię, że wszystko idzie dobrze. Niewątpliwie będą jakieś porażki, ale grunt, że on w ogóle z tobą rozmawia. On nie chce nienawidzić. Stwórz warunki do tego, żeby lody stopniały.
— Kiedy przyślecie do mnie robota?
— Później — powiedział Boardman — jeżeli zajdzie konieczność.
Muller nie wracał. Zapadał zmierzch i zrobiło się chłodno. Rawlins siedział w klatce zziębnięty, skulony. Próbował wyobrazić sobie to miasto w czasach, gdy ono żyło, gdy klatka służyła do pokazywania stworzeń schwytanych w labiryncie. Przychodzą tu gromadnie budowniczowie miasta, niscy i tędzy, o gęstej, miedzianej sierści i zielonkawej skórze. Wymachują długimi rękami, wskazują tę klatkę. A w klatce kuli się stworzenie podobne do jakiegoś olbrzymiego skorpiona. Ślepia mu pałają, białe szpony i drapią bruk, ogon chlaszcze gwałtownie, a zwierzę tylko czeka, by ktokolwiek podszedł za blisko. Zgrzytliwa muzyka rozbrzmiewa w mieście, obcy śmieją się. Bije od nich ciepły, piżmowy zapach. Dzieci plują do klatki. Ich ślina jest jak ogień. W jaskrawych blaskach księżyców pląsają cienie. Więzień, szkaradny, pełen złej woli, czuje się samotny bez stworzeń swojego gatunku, od których roi się w jaśniejących tunelach na planecie Alphecca czy Markab — bardzo daleko. A tutaj całymi dniami budowniczowie miasta przychodzą, szydzą, drwią. Stworzenie w klatce patrzeć nie może na ich krzepkie postacie, splecione, długie cieniutkie palce, płaskie twarze i szpetne kły. Aż pewnego dnia bruk pod klatką się zapada, bo oni już są znudzeni swoim więźniem z innego świata i to stworzenie, tłukąc wściekle ogonem, spada w otchłań najeżoną ostrzami noży.
Nadeszła noc. Rawlins od kilku godzin nie słyszał głosu Boardmana. Mullera nie widział od wczesnego popołudnia. Po placu grasowały zwierzęta, przeważnie małe, z przeraźliwymi zębami i pazurami. A on tym razem przyszedł tu nie uzbrojony. Gotów był zatratować każde z tych zwierząt, które by wśliznęło się między pręty klatki.
Drżał z zimna, chciało mu się jeść. Wypatrywał w ciemnościach Mullera. To wszystko przestało być żartem.
— Słyszysz mnie? — zapytał Boardman. — Wkrótce cię stamtąd wyciągniemy.
— Tak, ale kiedy?
— Wysłaliśmy robota, Ned.
— Wystarczy przecież kwadrans, żeby robot dostał się tutaj. To bezpieczne strefy.
Boardman milczał przez chwilę.
— Muller godzinę temu zatrzymał robota i zniszczył go.
— Nie mogłeś mi powiedzieć od razu?
— Natychmiast wysyłamy kilka robotów jednocześnie — oznajmił Boardman. — Muller z pewnością przeoczy co najmniej jednego. Wszystko idzie doskonale, Ned. Nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo.