Ale na tym Rawlins musiał skończyć swoje rozważania. Nowy batalion ścierwojadków nadbiegał przez plac. Te były trochę większe, chociaż nie tak duże, żeby się nie zmieścić pomiędzy prętami. Szczerzyły zęby w blaskach księżyców wprost ohydnie. Rawlins natychmiast zadeptał trzy prychające, żarłoczne kanibale, jeszcze żywe w klatce, i w cudownym przypływie natchnienia wyrzucił je zza prętów daleko na odległość może ośmiu czy dziesięciu metrów. Doskonale. Batalion nowych przybyszów zatrzymał się z poślizgiem i zaczął ucztować, pożerać rozedrgane, jeszcze niezupełnie martwe ciałka. Zaledwie kilka z nich ruszyło do klatki, ale w takich odstępach czasu, że Rawlins mógł bez pośpiechu zadeptywać je kolejno i wyrzucać na żer nadbiegającej hordzie. W takim tempie, pomyślał, jeżeli tylko nie zjawi się ich więcej, dam sobie radę ze wszystkimi.
W końcu przestały mu dokuczać. Zabił już siedemdziesiąt czy może nawet osiemdziesiąt sztuk. Cuchnęło świeżą krwią mimo syntetycznego zaduchu zgnilizny; nogi bolały go po tej rzezi i w głowie mu się kręciło. Ale ostatecznie noc nastała znowu spokojna. Ochłapy, niektóre jeszcze w futerkach, i same już tylko szkieleciki leżały szerokim łukiem rozsiane przed klatką. Krew, gęsta i ciemna, utworzyła kałużę na przestrzeni kilkunastu metrów kwadratowych. Ostatnie ucztujące ścierwojadki bardzo nażarte odeszły po cichu, nawet nie próbując nękać uwięzionego człowieka. Znużony, wyczerpany, bliski zarazem śmiechu i płaczu, Rawlins uczepił się prętów i już nie patrzył na swoje zbroczone krwią nogi. Pulsowały. Paliły go. Wyobraził sobie, jak całe flotylle nieznanych mikroorganizmów już krążą po jego krwiobiegu. Rozdęty, fioletowosiny trup jutro rano, męczennik przechytrzającej samą siebie chytrości Charlesa Boardmana. Idiotycznym posunięciem było wkroczenie do tej klatki! Kretyński sposób pozyskiwania ufności Mullera, rzeczywiście kretyński!
A przecież klatka ma swoje plusy, stwierdził nagle.
Trzy ogromne bestie kroczyły ku niemu z trzech różnych stron. Miały chód lwów, ale przypominały dziki — niskie, ważące chyba po sto kilogramów stworzenia o ostrych grzbietach i podłużnych piramidalnych łbach. Ślina kapała im z wąskich warg, maleńkie oczka, osadzone parami z każdej strony pyska tuż pod poszarpanym, obwisłym uchem, zezowały. Haczykowate kły sterczały spośród niniejszych, ostrzejszych, psich zębów w potężnych szczękach.
Podejrzliwie oglądając się nawzajem te trzy brzydactwa wykonały szereg wymyślnych susów dających wyraz ich tępocie, bo tylko kłusowały w kółko i wpadały na siebie, zamiast lustrować teren. Przez chwilę ryły w stercie martwych ścierwojadków, ale najwidoczniej nie żywiły się padliną: szukały mięsa żywego — ich pogarda dla tych ofiar kanibalizmu była oczywista. Potem odwróciły się, żeby popatrzeć na Rawlinsa, stojącego tak, że każde z nich mogło skierować jedną parę oczu prosto na niego. Teraz Rawlins uznał klatkę za schronienie. Nie chciałby znaleźć się na zewnątrz, wyczerpany i bezbronny, gdy te trzy bestie chodzą po mieście w poszukiwaniu kolacji.
Cóż kiedy w tej samej chwili pręty klatki zaczęły bezszelestnie osuwać się w bruk.
3
Muller, właśnie nadchodząc, zobaczył tę scenę. Przystanął tylko na moment, żeby podziwiać znikanie prętów — powolne, wyzywające nieomal. Ogarnął wzrokiem trzy zgłodniałe dzikie świnie i oszołomionego, zakrwawionego Rawlinsa, nagle stojącego przed nimi bez żadnej osłony.
— Padnij! — wrzasnął.
Rawlins po przebiegnięciu czterech kroków w lewo usłuchał padając na śliski od krwi chodnik, twarzą w stertę małych trupków na skraju ulicy. Muller strzelił. Nie zawracał sobie głowy nastawianiem celownika ręcznego, ponieważ to nie były zwierzęta jadalne. Trzema śmigłymi grotami powalił świnie. Nawet nie drgnęły. Ruszył do Rawlinsa, gdy nagle ukazał się jeden z robotów wysłanych z obozu w Strefie F, radośnie sunąc w ich stronę. Do diabła. Muller wyciągnął z kieszeni zabójczą kulkę i wycelował okienkiem w robota. Robot odwrócił do niego bezduszne, puste oblicze. Strzał.
Mechanizm rozpadł się. Rawlins zdołał wstać z pobojowiska.
— Szkoda, żeś go zniszczył — wybełkotał otumaniony. — On przyszedł tylko po to, żeby mi pomóc.
— Pomoc nie była potrzebna — powiedział Muller. — Możesz chodzić?
— Chyba.
— Bardzo jesteś poharatany?
— Pogryziony, nic poza tym. Nie takie to straszne, jak wygląda.
— Chodź ze mną.
Znowu ścierwojadki zbiegały się na plac, przyciągnięte tajemniczą telegrafią krwi. Małe, przeraźliwie uzębione, przystąpiły do poważnej pracy nad trzema ubitymi wielkimi dzikami. Rawlins patrzył niepewnie; coś szeptał pod nosem.
Zapominając o swojej emanacji, Muller ujął go pod ramię. Chłopiec wzdrygnął się i wyrwał, ale potem, jak gdyby pożałował swojej niegrzeczności, podał Mullerowi rękę. Przeszli przez plac razem. Muller czuł, jak on dygocze. Nie wiedział jednak, czy to reakcja po ostatnich przeżyciach, czy też skutek jazgoczącej bliskości umysłu nie osłoniętego.
— Tutaj — rzekł szorstko.
Weszli do sześciokątnej komory, gdzie trzymał swój diagnostat. Zasunął szczelnie drzwi, znów niewidoczne, i Rawlins osunął się na gołą podłogę. Jasne włosy, mokre od potu, przyklejały mu się do czoła. Oczy latały, źrenice miał rozszerzone.
— Długo trwała ta napaść na ciebie? — zapytał Muller.
— Może piętnaście, dwadzieścia minut. Nie wiem. Musiało ich być z pięćdziesiąt albo sto. Łamałem im grzbiety. Trzaskały, wiesz, jak gdyby się łamało gałązki. A potem klatka zniknęła — Rawlins parsknął obłędnym śmiechem. — To było najlepsze ze wszystkiego. Ledwie skończyłem z tymi draniami i spróbowałem odetchnąć, nadeszły trzy wielkie potwory i naturalnie klatka się ulotniła, a…
— Wolniej — powiedział Muller — mówisz tak prędko, że nie wszystko rozumiem. Możesz zdjąć te buty?
— To, co z nich zostało.
— Tak. Zdejmij je i zaraz opatrzymy ci nogi. Na Lemnos nie brak zarazków. I pierwotniaków, o ile mi wiadomo, glonów i trypanosomów, i diabli wiedzą czego jeszcze.
Rawlins sięgnął rękami do butów.
— Pomożesz mi? Ja niestety nie…
— Będzie źle, jeżeli podejdę choć trochę bliżej — ostrzegł Muller.
— Do licha z tym!
Muller wzruszył ramionami. Podszedł do Rawlinsa i zaczął majstrować przy połamanych i pogiętych zamkach błyskawicznych jego butów. Metal poszczerbiły maleńkie zęby; tak samo zresztą jak uszkodziły skórę samych butów i kamasze. Po chwili Rawlins z gołymi nogami leżał wyciągnięty na podłodze, krzywił się i próbował udawać bohatera. Cierpiał, chociaż żadne ze skaleczeń chyba nie było poważne; tyle tylko, że bardzo bolały. Muller nastawił diagnostat. Lampy diagnostatu zapaliły się, błysnął sygnał w szparze receptora.
— To stary jakiś model — zauważył Rawlins. — Nie wiem, jak mu się poddać.
— Wyciągnij nogi przed analizatorem.
Rawlins odwrócił się. Niebieskie światło padało teraz na jego ranki. W diagnostacie wszystko klekotało i kłapało. Wysunęła się przegubowa rączka z tamponem, który zgrabnie przemył mu lewą nogę prawie po udo. Diagnostat wciągnął zakrwawiony tampon i zaczął przetrawiać na cząsteczki, gdy tymczasem druga przegubowa rączka przejechała innym tamponem po prawej nodze Rawlinsa. Chłopiec przygryzł wargę. Tampony zrobiły swoje; koagulator spowodował krzepnięcie krwi. Krew została zmyta tak, że te płytkie ranki i draśnięcia było wyraźnie widać. Nadal to wygląda niezbyt dobrze, pomyślał Muller, chociaż nie tak ponuro jak przedtem.