Выбрать главу

Z diagnostatu wysunęła się strzykawka ponaddźwiękowa. Wstrzyknęła jakiś złocisty płyn Rawlinsowi w zadek. Środek uśmierzający ból, domyślił się Muller. Drugi zastrzyk, ciemnobursztynowy, był prawdopodobnie jakimś generalnym antybiotykiem, przeciwko zakażeniu. Rawlins wyraźnie się uspokajał. Wkrótce potem z diagnostatu wyskoczyło wiele już rączek, żeby zbadać obrażenia szczegółowo, sprawdzić, gdzie trzeba je zagoić. Rozległo się brzęczenie i trzy razy coś głośno trzasnęło. Diagnostat zaczął goić skaleczenia.

— Leż spokojnie — powiedział Muller. — Za parę minut będzie już po wszystkim.

— Nie powinieneś robić tego — jęknął Rawlins. — Mamy przecież wyposażenie medyczne w obozie. Tobie na pewno już brakuje różnych ważnych rzeczy. Gdybyś dał temu robotowi zabrać mnie z powrotem do obozu i…

— Nie chcę, żeby automaty kręciły mi się tutaj. A mój diagnostat jest odpowiednio wyposażony co najmniej na pięćdziesiąt lat. Nie choruję często. W dodatku to jest aparat, który może sam wytworzyć syntetycznie większość leków najbardziej potrzebnych. Bylebym zasilał go od czasu do czasu protoplazmą, wszystko może zrobić sam.

— To chociaż pozwól, żebyśmy ci dostarczyli pewne bardzo rzadkie leki.

— Obejdzie się. Nie potrzebuję żadnego miłosierdzia. No, już! Diagnostat dokonał na tobie dzieła. Prawdopodobnie nie będziesz miał nawet blizn.

Aparatura wypuściła Rawlinsa. Zatoczył się do tyłu i spojrzał na Mullera. Oczy miał już zupełnie przytomne, Muller stał w jednym z kątów tej sześciobocznej komory oparty plecami o ścianę.

— Gdybym przypuszczał — powiedział — że one cię zaatakują, nie zostawiłbym cię samego na tak długo. Nie masz broni?

— Nie mam.

— Zwierzęta, które żywią się padliną, przecież nie napastują żywych. Co mogło przyciągnąć je do ciebie?

— Klatka — rzekł Rawlins. — Wydzielała zapach zgniłego mięsa. Przynęta. I ni stąd, ni zowąd mnóstwo ich zaczęło włazić do środka. Myślałem, że żywcem mnie zjedzą.

Muller uśmiechnął się.

— Ciekawe — powiedział. — A więc ta klatka też jest zaprogramowana jako pułapka. Zdobyliśmy przydatne informacje dzięki twojej niemiłej przygodzie. Nawet nie umiem ci powiedzieć, jak bardzo interesują mnie te klatki. Jak bardzo interesuje mnie każda cząstka tego niesamowitego otoczenia. Akwedukt. Słupy-kalendarze. Urządzenie, które czyści ulice. Jestem ci wdzięczny, że pomogłeś mi pogłębić nieco znajomość labiryntu.

— Znam jeszcze kogoś, kto ma podobne podejście. Nieważne dla niego, ile ryzykuje czy też ile musi zapłacić, żeby wyciągnąć ze swoich doświadczeń użyteczne dane. Board…

Energicznym ruchem ręki Muller przerwał Rawlinsowi.

— Kto?

— Bordoni — powiedział Rawlins. — Emilio Bordoni. Mój profesor epistemologii na uniwersytecie. Wykładał zadziwiająco. W gruncie rzeczy tylko hermeneutykę… jak się uczyć.

— Heurystykę — poprawił go Muller.

— Jesteś pewny? Ja bym przysiągł, że…

— Mylisz się — powiedział Muller. — Rozmawiasz z ekspertem. Hermeneutyka to dyscyplina filologiczna zajmująca się interpretacją Pisma świętego, ale obecnie znajdująca szerokie zastosowanie w łączności. Twój ojciec wiedziałby to świetnie. Właśnie moja misja u Hydranów była eksperymentem w dziedzinie hermeneutyki stosowanej. Nie powiodła się.

— Heurystyka. Hermeneutyka. — Rawlins parsknął śmiechem. — No, w każdym razie cieszę się, że ci pomogłem coś niecoś przy badaniu tych klatek. Mój dobry uczynek heurystyczny. Ale na przyszłość wolałbym to sobie darować.

— No, myślę — rzekł Muller. Poczuł dziwny przypływ dobrej woli. A już prawie zapomniał, jak przyjemnie jest pomagać ludziom. Czy też jak przyjemnie jest móc prowadzić swobodną rozmowę. Zapytał:

— Czy ty pijesz, Ned?

— Alkohol?

— Właśnie to miałem na myśli.

— Umiarkowanie.

— To jest nasz trunek miejscowy — powiedział Muller. — Produkowany przez jakichś gnomów gdzieś we wnętrzu tej planety. — Wyciągnął misterną płaską butelkę i dwa szerokie pucharki. Starannie nalał do pucharków nie więcej niż po dwadzieścia centylitrów. — Zdobywam to w Strefie C — wyjaśnił podając jeden pucharek Rawlinsowi. — Tam tryska ten napój z fontanny. Doprawdy powinien mieć etykietkę „Pij mnie!”

Rawlins skosztował ostrożnie.

— Mocne!

— Około sześćdziesięciu procent alkoholu. Właśnie. Pojęcia nie mam, co się składa na pozostałość, ani jak to jest wytwarzane i po co. Po prostu smakuje mi to. Jest jednocześnie słodkie i wytrawne. Bardzo odurzające, oczywiście. Przypuszczam, że to jeszcze jedna pułapka. Można upić się cudownie… a reszty dokona labirynt. — Podniósł pucharek w ręce. — Na zdrowie!

— Na zdrowie!

Uśmieli się obaj z tego archaicznego toastu i wypili.

Baczność, Dickie, upomniał siebie Muller. Zaczynasz się z tym chłopcem bratać. Nie zapominaj, gdzie jesteś. I dlaczego. Ależ z ciebie potwór!

— Czy mogę wziąć trochę tego trunku do obozu? — zapytał Rawlins.

— Bardzo proszę. Dla kogo?

— Dla kogoś, kto by go w pełni docenił. On jest koneserem. Podróżuje z zapasem najrozmaitszych trunków, może ma ich ze sto rodzajów i to, przypuszczam, ze stu różnych planet. Trudno mi nawet spamiętać wszystkie nazwy.

— Jest tam coś z Marduk? — spytał Muller. — Z planet Deneb? Z Rigel?

— Doprawdy, nie wiem. To znaczy, lubię pić, ale nie znam się na gatunkach.

— Może ten twój przyjaciel chciałby jakiś trunek wymienić… — Muller urwał. — Nie, nie — rzekł po chwili. — Zapomnij o tym, co powiedziałem. Nie chcę żadnych transakcji.

— Mógłbyś teraz pójść ze mną do obozu — powiedział Rawlins. — On by cię poczęstował wszystkim, co ma w konsoli. Z pewnością.

— Bardzo jesteś chytry. Nie — Muller już patrzył ponuro w swój pucharek. — Nie dam się nabrać, Ned. Nie chcę mieć nic wspólnego z tamtymi ludźmi.

— Przykro mi, że tak do tego podchodzisz.

— Wypijesz jeszcze?

— Nie. Muszę już wracać. Nie przyszedłem tu na cały dzień i będę miał w obozie piekło, bo nie zrobiłem tego, co do mnie należało.

— Przesiedziałeś większość tego czasu w klatce. O to nie mogą mieć do ciebie pretensji.

— Mogliby jednak. Trochę mi się dostało za dzień wczorajszy. Chyba nie podoba im się to, że przychodzę do ciebie.

Muller poczuł nagle, jak coś w sercu mu się zaciska. Rawlins ciągnął dalej:

— Zmarnowałem dziś cały dzień, więc wcale bym się nie dziwił, gdyby mi zabronili tu przychodzić. Będą dosyć źli na mnie. To znaczy, skoro już wiedzą, że ty nie palisz się do współpracy z nami, uważają te moje wizyty tutaj po prostu za stratę czasu, który mógłbym wykorzystać obsługując nasz sprzęt w Strefie E bądź w Strefie F.

Wychylił pucharek do dna i wstał trochę pochrząkując. Spojrzał na swoje gołe nogi. Jakaś rozpylona z diagnostatu substancja odżywcza o barwie skóry pokryła ranki, aż trudno było poznać, że te nogi były pokaleczone. Z trudem wciągnął swoje wystrzępione kamasze.

— Butów nie włożę — oświadczył. — Są w opłakanym stanie. Chyba zdołam dojść do obozu boso.

— Bruk jest bardzo gładki — powiedział Muller.

— Dasz trochę tego trunku dla mojego przyjaciela?