Bez słowa Muller wręczył Rawlinsowi flaszkę do połowy jeszcze napełnioną.
Rawlins przypiął ją do pasa.
— To był bardzo interesujący dzień. Mam nadzieję, że będę mógł przyjść znowu.
4
Gdy Rawlins kulejąc szedł do Strefy E, Boardman zapytał:
— Jak twoje nogi?
— Zmęczone. Ale obrażenia goją się szybko. Nic mi nie będzie.
— Uważaj, żeby ci nie upadła ta butelka.
— Nie bój się, Charles. Dobrze ją przymocowałem. Nie chciałbym cię pozbawiać takiego przeżycia.
— Ned, posłuchaj. Naprawdę wysłaliśmy mnóstwo robotów po ciebie. Patrzyłem przez cały czas na te twoje okropne zmagania ze zwierzętami. Ale nic nie mogliśmy poradzić. Każdego robota Muller zatrzymywał i niszczył.
— W porządku — powiedział Rawlins.
— On jest rzeczywiście niezrównoważony. Nie chciał ani jednego naszego robota wpuścić do stref środkowych.
— W porządku, Charles. Przecież wyszedłem z tego z życiem.
Boardman jednak nie przestawał o tym mówić.
— Przyszło mi na myśl, że gdybyśmy wcale nie próbowali wysyłać tam robotów, byłoby znacznie lepiej, Ned. Bo one zbyt długo absorbowały Mullera. Przez ten czas Muller przecież mógłby wrócić do ciebie. Wypuścić cię. Czy też pozabijać te zwierzęta. On…
Boardman urwał, wydął usta i skarcił się w duchu za to bredzenie. Przejaw starości. Poczuł fałdy tłuszczu na brzuchu. Pora znów poddać się przeobrażeniu. Nadać sobie z powrotem wygląd mężczyzny sześćdziesięcioletniego, jednocześnie odzyskując dobre samopoczucie fizyczne z czasów, gdy się miało lat pięćdziesiąt. W ten sposób chytry człowiek ukrywa chytrość.
Po długiej chwili powiedział:
— Myślę, że Muller już się z tobą zaprzyjaźnił. Miło mi. Nadchodzi czas, żeby go skusić do opuszczenia labiryntu.
— Jak mam to zrobić?
— Obiecaj mu wyleczenie — rzekł Boardman.
Rozdział dziesiąty
1
Spotkali się po dwóch dniach w południe w Strefie B. Muller powitał Rawlinsa z wyraźną ulgą, o co właśnie chodziło. Rawlins podszedł przemierzając na skos owalną salę — balową chyba — pomiędzy dwiema szafirowymi basztami o płaskich dachach. Muller skinął głową:
— Jak nogi?
— Świetnie.
— A twój przyjaciel… smakował mu ten trunek?
— Szalenie — Rawlins przypomniał sobie blask w lisich oczach Boardmana. — Przysyła ci jakiś specjalny koniak i ma nadzieję, że za to jeszcze poczęstujesz go swoim trunkiem.
Muller przyjrzał się butelce w wyciągniętej ręce Rawlinsa.
— Do diabła z tym — powiedział zimno. — Nie namówisz mnie na żaden handel wymienny. Jeżeli dasz mi tę butelkę, stłukę ją.
— Dlaczego?
— Daj, to ci pokażę. Nie. Czekaj. Czekaj. Nie stłukę. No, daj.
Wziął oburącz ładną, płaską butelkę od Rawlinsa, otworzył i podniósł ją do ust.
— Wy szatany — rzekł łagodnie. — Co to jest? Z klasztoru na Deneb XIII?
— Nie wiem. On powiedział tylko, że będzie ci smakowało.
— Szatany. Pokusy. Handel wymienny, niech was piekło pochłonie! Ale na tym koniec. Jeżeli zjawisz się jeszcze raz z tym piekielnym koniakiem… albo czymkolwiek innym… eliksirem bogów nawet… czymkolwiek innym, nie przyjmę. Co ty właściwie robisz całymi dniami?
— Pracuję. Mówiłem ci. Im się nie podobają moje wizyty u ciebie.
Jednak czekał na mnie, pomyślał Rawlins. Charles ma rację: Już do niego docieram. Dlaczego jest taki oporny?
— Gdzie oni teraz kopią? — zapytał Muller.
— Nie kopią nigdzie. Sondami akustycznymi badają granicę Stref E i F, żeby ustalić chronologię… czy ten labirynt został zbudowany w jednym czasie, czy też warstwy narastały stopniowo wokół centrum. Jak ty myślisz, Dick?
— Powieś się. Nic nowego z archeologii nie usłyszysz ode mnie! — Muller pociągnął następny łyk koniaku. — Stoisz dosyć blisko — stwierdził.
— W odległości chyba czterech czy pięciu metrów.
— Byłeś jeszcze bliżej, kiedy mi podawałeś tę flachę. Nie widziałem, żeby ci to przeszkadzało. Nie odczuwałeś skutków?
— Odczułem.
— Tylko je ukrywałeś, jak przystało na stoika, prawda?
Wzruszając ramionami Rawlins odpowiedział niefrasobliwie:
— Zdaje się, że to wrażenie słabnie w miarę powtarzania się. Nadal jest dosyć silne, ale już mi lepiej, niż było pierwszego dnia. Zauważyłeś to kiedy w wypadku kogoś innego?
— Nikt inny nie narażał się na powtarzanie, jak ty to nazywasz — powiedział Muller. — Chodź tu, chłopcze. Widzisz to? Moja dostawa wody. Wręcz luksus. Ta oto czarna rura biegnie wokół całej Strefy B. Onyksowa, przypuszczam. Z kamienia półszlachetnego. W każdym razie ładna. — Muller ukląkł i pogłaskał akwedukt. — Tu jest jakiś system pomp. Ciągnie wodę z żyły gdzieś z głębokości może tysiąca kilometrów, nie wiem. Na powierzchni Lemnos nie ma żadnych wód.
— Są morza.
— Niezależnie od… no, czegoś tam. Tutaj widzisz jeden z tych kanałów. Co pięćdziesiąt metrów jest taki. O ile się orientuję, to było zaopatrzenie w wodę dla całego miasta, z czego by wynikało, że ci, którzy je budowali, nie potrzebowali dużo wody. Najwidoczniej woda nie miała dla nich zasadniczej wagi, skoro tak to wszystko obmyślili. Przewodów nie znalazłem. Ani normalnej instalacji wodociągowej. Chce ci się pić?
— Właściwie nie.
Muller podstawił stuloną dłoń pod spiralny, ozdobnie grawerowany kran. Polała się woda. Wypił szybko kilka łyków. Gdy wycofał rękę, woda przestała spływać. Automatycznie, jak gdyby coś to obserwowało i wiedziało, kiedy wstrzymać dopływ, pomyślał Rawlins. Sprytne. Jakim cudem to przetrwało te miliony lat?
— Napij się — powiedział Muller. — Żebyś później nie odczuwał pragnienia.
— Nie zostanę tu długo — powiedział Rawlins, ale łyknął trochę wody.
Wolnym krokiem przeszli obaj do Strefy A. Klatki były znów zamknięte. Rawlins drżał na ich widok. Dzisiaj nie chciałbym robić podobnych doświadczeń, pomyślał. Znaleźli sobie ławki z gładkiego kamienia, wygięte po bokach na kształt foteli z poręczami, wyraźnie przeznaczone dla jakichś stworzeń znacznie szerszych w zadzie niż zwykły Homo sapiens. Usiedli na tych ławkach i zaczęli rozmawiać. Dzieliła ich duża odległość, tak żeby Rawlins nie czuł się zbyt nieswojo z powodu emanacji Mullera, a przecież nie było uczucia odseparowania.
Muller się rozgadał.
Przeskakiwał z tematu na temat, chwilami wpadał w gniew, chwilami litował się nad sobą, ale na ogół mówił spokojnie i nawet z wdziękiem — starszy mężczyzna, któremu jest przyjemnie w towarzystwie młodszego. Wyrażali poglądy, snuli wspomnienia, filozofowali. Muller opowiadał o początkach swojej kariery, o podróżach kosmicznych, o delikatnych negocjacjach, jakie w imieniu Ziemi przeprowadzał z buntowniczymi nieraz koloniami ludzkimi na innych planetach. Wymieniał często nazwisko Boardmana. Rawlins starał się przyjmować to jak gdyby nigdy nic. Stosunek Mullera do Boardmana był najwyraźniej połączeniem głębokiego podziwu z zaciekłą odrazą. Wciąż jeszcze Muller nie mógł przejść do porządku nad tym, że Boardman wykorzystał jego słabość i wysłał go do Hydranów. To nielogiczne, myślał Rawlins. Gdybym ja miał w sobie taką ciekawość i pychę, zrobiłbym wszystko, żeby mi poruczono tę misję. Bez względu na Boardmana, bez względu na ryzyko.
— A co z tobą? — zapytał Muller w końcu. — Udajesz mniej inteligentnego, niż jesteś. Wydajesz się nieśmiały, ale masz rozum, starannie ukryty pod pozorami układnego studenta. Jakie są twoje plany, Ned? Co ci da archeologia?