Rawlins spojrzał mu prosto w oczy.
— Możliwość uchwycenia miliona różnych przeszłości. Jestem tak samo zachłanny jak ty. Chcę wiedzieć, jak to wszystko się działo i dlaczego właśnie tak, a nie inaczej. Nie tylko na Ziemi i w naszym systemie słonecznym. Wszędzie.
— Dobrze powiedziane!
No pewnie, przytaknął w duchu Rawlins. Charles chyba docenia ten mój przypływ elokwencji.
— Może mogłem pójść do służby dyplomatycznej — powiedział — tak jak ty to zrobiłeś. Ale zamiast dyplomacji wybrałem archeologię. Myślę, że nie będę żałował. Tyle jest do odkrywania tutaj i gdzie indziej. Dopiero zaczynamy się rozglądać.
— Słychać zapał w twoim głosie.
— Chyba.
— Miło słuchać tego. To mi przypomina, jak ja kiedyś mówiłem.
Rawlins palnął:
— Ale żebyś się nie łudził, że jestem taki beznadziejny zapaleniec, powiem ci coś szczerze. Kieruje mną raczej jakaś egoistyczna ciekawość niż abstrakcyjne umiłowanie wiedzy.
— Rzecz zrozumiała. Wybaczalna. Doprawdy nie różnimy się zbytnio od siebie. Z tym że oczywiście jest różnica wieku między nami… czterdzieści lat z okładem. Nie przejmuj się zanadto swoimi pobudkami, Ned. Wzlatuj do gwiazd, wzlatuj. Raduj się każdym wzlotem. Ostatecznie życie cię złamie, tak jak złamało mnie, ale jeszcze nieprędko. Kiedyś… Czy też może nigdy… kto wie? Nie myśl o tym.
— Będę się starał nie myśleć — powiedział Rawlins.
Czuł teraz serdeczność Mullera, nić prawdziwej sympatii. Pozostawała jednak nadal ta fala koszmaru, nie kończące się promieniowanie czegoś z nieczystych głębin duszy, fala osłabiona przez odległość, a przecież wyczuwalna. Pod nakazem litości, Rawlins odwlekał powiedzenie tego, co powinien już powiedzieć. Boardman przynaglał go zirytowany.
— No już, chłopcze! Przystąp do rzeczy.
— Błądzisz myślą daleko — rzekł Muller.
— Właśnie zastanawiałem się, jak… jakie to smutne, że nie chcesz nam zaufać… że tak wrogo odnosisz się do ludzkości.
— Mam prawo.
— Ale nie musisz dokonać życia tutaj w labiryncie. Jest pewne rozwiązanie.
— Dać się usunąć razem z odpadkami.
— Słuchaj, co ci powiem — zaczął Rawlins. Nabrał powietrza w płuca i błysnął szczerym, chłopięcym uśmiechem. — Rozmawiałem o twoim przypadku z lekarzem naszej ekspedycji. Ten człowiek studiował neurochirurgię. Wiedział o tobie. Otóż on twierdzi, że teraz leczy się takie przypadłości. Wypróbowano pewną metodę… w ciągu ostatnich dwóch lat. Można zamknąć źródło tego nadawania, Dick. Prosił, żebym ci to powtórzył. Zabierzemy cię z powrotem na Ziemię. Poddasz się operacji, Dick. Operacji. Zastaniesz wyleczony.
2
To roziskrzone, ostre, raniące słowo wśród potoku słów delikatnych, łagodnych trafiło prosto w serce, przeszyło je na wskroś. Wyleczony! — echem odbiło się od ciemnych, groźnych ścian labiryntu. Wyleczony. Wyleczony. Wyleczony. Muller poczuł jad tej pokusy.
— Nie — powiedział. — Bzdura. Wyleczenie jest niemożliwe.
— Skąd masz pewność?
— Wiem.
— Nauka przez tych dziewięć lat poszła naprzód. Ludzie już zbadali, jak pracuje mózg. Poznali elektronikę mózgu. I wiesz, co zrobili? Zbudowali w jednym z laboratoriów księżycowych olbrzymi model… och, parę lat temu… i przeprowadzili tam wszystkie te doświadczenia od początku do końca. Z pewnością strasznie im zależy na tym, żebyś wrócił, bo dzięki tobie będą mogli dowieść słuszności swoich teorii. Żebyś wrócił właśnie w tym stanie, w jakim jesteś. Zoperują cię, zahamują to, co nadajesz, i wykażą, że mają rację. Ty nic nie musisz robić, tylko wróć z nami. Muller miarowo uderzał pięścią o pięść.
— Dlaczego nie mówiłeś mi o tym wcześniej?
— Nie wiedziałem. Nic a nic.
— Oczywiście.
— Naprawdę nie wiedziałem. Przecież nie spodziewaliśmy się zastać ciebie tutaj, czy nie rozumiesz? Z początku mogliśmy tylko snuć domysły, kim jesteś, co tu robisz. Dopiero ja cię rozpoznałem. I dopiero teraz nasz lekarz przypomniał sobie o tej metodzie leczenia… O co chodzi… nie wierzysz mi?
— Wyglądasz tak anielsko — powiedział Muller. — Błękitne oczęta, pełne słodyczy, i złociste kędziory. Na czym, Ned, polega twoja gra? Dlaczego deklamujesz mi te wszystkie głupstwa?
Rawlins poczerwieniał.
— To nie są głupstwa!
— Nie wierzę ci. I nie wierzę w wyleczenie.
— Możesz nie wierzyć. Ale tylko ty stracisz, jeżeli…
— Nie groź!
— Przepraszam.
Nastąpiła długa, nieprzyjemna chwila ciszy.
Myśli kłębiły się w głowie Mullera. Odlecieć z Lemnos? Postarać się, żeby ta klątwa została zdjęta? Znów trzymać w objęciach kobietę? Piersi kobiece, krągłe, gorące jak ogień… Usta. Uda. Odbudować karierę? Jeszcze raz sięgnąć w niebiosa? Odnaleźć siebie po dziewięciu latach udręki? Uwierzyć? Wrócić na Ziemię? Poddać się?
— Nie — rzekł ostrożnie. — Mojego przypadku nie da się wyleczyć.
— Wciąż to mówisz. Ale skąd ta pewność?
— Po prostu nie widzę w tym sensu. Ja wierzę w przeznaczenie, chłopcze. W to, że tragedie są karą. Karą za pychę. Bogowie nie zsyłają nieszczęść chwilowych. Nie cofają owej kary po kilku latach. Edyp nie odzyskał oczu. Ani matki. Prometeusz nie mógł odejść od skały. Bogowie…
— Żyjesz na prawdziwym świecie, a nie w sztukach greckich — upomniał go Rawlins. — Na prawdziwym świecie. Nie musi wszystko przebiegać w myśl reguły. Może bogowie uznali, że nacierpiałeś się dosyć. I skoro już rozmawiamy o literaturze… Orestesowi wybaczyli, prawda? Więc dlaczego myślisz, że twoich dziewięć lat im nie wystarczy?
— Czy istnieje możliwość wyleczenia?
— Nasz lekarz twierdzi, że istnieje.
— Wydaje mi się, że kłamiesz, chłopcze.
Rawlins odwrócił wzrok.
— Ale w jakim celu?
— Pojęcia nie mam.
— Dobrze, więc kłamię — żachnął się Rawlins. — Nie ma sposobu, żeby ci pomóc. Mówmy o czymś innym. Może byś mi pokazał fontannę tego trunku?
— Jest w Strefie C — powiedział Muller. — Ale teraz tam nie pójdziemy. Dlaczego opowiedziałeś mi tę historyjkę, jeżeli to nieprawda?
— Prosiłem, zmieńmy temat.
— Przypuśćmy, że to jednak prawda — obstawał Muller. — Że, jeśli wrócę na Ziemię, może mnie wyleczą. Otóż wiedz: to mnie nie interesuje, nawet gdyby była gwarancja. Widziałem ludzi Ziemi takich, jakimi są rzeczywiście. Kopali mnie, powalonego. Nie, zabawa skończona, Ned. Oni cuchną. Śmierdzą. Napawali się moim nieszczęściem.
— Nic podobnego!
— Co ty możesz wiedzieć? Byłeś wtedy dzieckiem. Jeszcze naiwniejszym dzieckiem, niż jesteś teraz. Traktowali mnie jak plugastwo, bo im ukazywałem tajemne głębie ich samych. Odbicie ich brudnych dusz. Dlaczego miałbym wrócić do nich? Po co mi są potrzebni? Robaki. Świnie. Widziałem, jacy są rzeczywiście, w ciągu tych kilku miesięcy, kiedy byłem na Ziemi po powrocie z Beta Hydri IV. Wyraz ich oczu, bojaźliwe uśmiechy, odsuwanie się ode mnie. Tak, panie Muller. Naturalnie, panie Muller. Tylko niech pan nie podchodzi bliżej, panie Muller. Chłopcze, przyjdź tutaj kiedyś w nocy, to ci pokażę te konstelacje tak jak je widać z Lemnos. Nazwałem je po swojemu. Jest Sztylet… jedna z nich, długa, ostra. Skierowana prosto w Grzbiet. I jest Strzała. I Małpa, i Ropucha. Te dwie się łączą. Jedna gwiazda świeci w czole Małpy i zarazem w lewym oku Ropuchy. Ta gwiazda to właśnie Sol, mój przyjaciel. Ziemskie słońce. Brzydka, mała gwiazda, żółta jak wodniste wymioty. I na jej planetach żyją brzydkie, małe stworzenia, których mnogość rozlewa się po wszechświecie jak uryna.