Archeolodzy badali to miasto z powietrza, sondując je czujnikami, rozczarowani do głębi niemożnością wkroczenia tam bezpiecznie. Było już dwanaście ekspedycji na Lemnos i żaden z owych zespołów nie zdołał wejść do labiryntu: śmiałkowie szybko padali ofiarą pułapek sprytnie zastawionych w strefie zewnętrznej. Ostatni wysiłek, żeby się tam dostać, uczyniono przed pięćdziesięciu mniej więcej laty. Richard Muller, który wylądował później na tej planecie, szukając miejsca, żeby się ukryć przed ludzkością, pierwszy znalazł właściwą trasę.
Rawlins rozważał, czy uda się nawiązać łączność z Mullerem. Zastanowił się także, ilu spośród jego towarzyszy podróży umrze przed wejściem do labiryntu. To, że on może umrzeć również, jakoś nie przyszło mu na myśl. Śmierć dla takich młodych jak on jest wciąż jeszcze czymś, co zdarza się tylko innym ludziom. A niejeden z tych, którzy pracowali teraz przy rozbijaniu obozu, miał w ciągu najbliższych dni ponieść śmierć.
Dumając o tym Rawlins zobaczył, jak nie znane mu zwierzę wychodzi zza piaszczystego pagórka w pobliżu. Przyjrzał się temu zwierzęciu ciekawie. Wyglądało trochę jak duży kocur, ale pazury miało niewsuwalne i w pysku mnóstwo zielonkawych kłów. Świetliste pręgi nadawały szczupłym bokom jaskrawość. Nie mógł zrozumieć, po co drapieżnikowi taka jaśniejąca skóra, jeśli to nie jest źródłem promieniowania stanowiącego coś w rodzaju przynęty.
Zwierzę podeszło do niego na odległość dwunastu metrów, popatrzyło obojętnie, odwróciło się ruchem pełnym gracji i pokłusowało w stronę statku. Połączenie dziwnego piękna, siły i groźby w tym stworzeniu było wprost urzekające.
Zwierzę zbliżało się teraz do Boardmana. Boardman dobył broń.
— Nie! — Rawlins nagle usłyszał swój wrzask. — Nie zabijaj, Charles! Ono chce tylko popatrzeć na nas z bliska…!
Boardman strzelił.
Zwierzę podskoczyło, skurczyło się w powietrzu i klapnęło z łapami rozciągniętymi. Rawlins podbiegł wstrząśnięty. Nie trzeba było zabijać, pomyślał. To stworzenie przyszło na zwiady. Jakże paskudnie Charles postąpił!
Nie zdołał się opanować i wybuchnął gniewnie:
— Nie mogłeś poczekać chwilę, Charles? Może ono by samo odeszło! Dlaczego…
Boardman uśmiechnął się. Skinieniem przywołał jednego z członków załogi i ten człowiek rozsnuł z rozpylacza sieć wokół leżącego zwierzęcia. Gdy poruszyło się odurzone, powlókł je do statku. Łagodnie Boardman powiedział:
— Tylko je oszołomiłem, Ned. Część kosztów tej podróży pokryje federalny ogród zoologiczny. Czy myślałeś, że aż tak pochopnie morduję?
Rawlins poczuł się bardzo mały i głupi.
— No… właściwie ja… To znaczy…
— Zapomnijmy o tym. A raczej nie, postaraj się nie zapominać o niczym. I wyciągnij z tego nauczkę: należy się zastanowić, zanim zacznie się wrzeszczeć bzdury.
— Ale gdybym czekał, a ty rzeczywiście byś je zabił…
— Wtedy za cenę życia biednego zwierzęcia dowiedziałbyś się o mnie czegoś brzydkiego. I może by ci się przydała znajomość faktu, że prowokuje mnie do mordowania wszystko, co jest obce i ma ostre zęby. Ale tyś przedwcześnie narobił hałasu. Gdybym chciał zabić, przecież twój wrzask nie wpłynąłby na moją decyzje. Może by co najwyżej przeszkodził mi trafić i padłbym ofiarą rannej rozjuszonej bestii. Więc zawsze wybieraj odpowiedni moment, Ned. Najpierw trzeźwo oceń sytuację; lepiej czasami pozwolić, żeby coś się stało, niż działać zbyt pochopnie. — Boardman mrugnął. — Obraziłem cię, chłopcze? Swoim krótkim wykładem sprawiłem, że czujesz się jak idiota?
— Ależ skąd, Charles. Daleki jestem od udawania, że nie muszę się jeszcze wielu rzeczy nauczyć.
— I chciałbyś uczyć się ode mnie, pomimo że jestem takim denerwującym starym łotrem?
— Charles, ja…
— Przepraszam, Ned. Nie powinienem ci dokuczać. Miałeś rację próbując mnie powstrzymać od ubicia tego zwierzęcia. Nie twoja wina, że nie zrozumiałeś, co zamierzam zrobić. Ja na twoim miejscu zachowałbym się akurat tak samo.
— Uważasz jednak, że niepotrzebnie się pośpieszyłem, zamiast zbadać sytuację, kiedy ty pociągnąłeś za spust pistoletu z pociskami oszałamiającymi? — zapytał Rawlins zakłopotany.
— Chyba niepotrzebnie.
— Sam sobie przeczysz, Charles.
— Brak konsekwencji to mój przywilej — powiedział Boardman. — Mój kapitał nawet — parsknął beztrosko śmiechem. — Wyśpij się dobrze dziś w nocy. Jutro polecimy nad labirynt i sporządzimy prowizoryczną mapę, a potem zaczniemy wysyłać tam ludzi. Myślę, że będziemy rozmawiali z Mullerem nie później niż za tydzień.
— I on zechce współpracować?
Po grubo ciosanej twarzy Boardmana przemknął cień.
— Z początku nie zechce. Będzie zawzięty, będzie opluwał nas jadem. Ostatecznie jesteśmy tymi, którzy go odtrącili. Dlaczego miałby pomagać teraz ludziom Ziemi? Ale on ostatecznie nam pomoże, Ned, bo w gruncie rzeczy jest człowiekiem honoru, a honor to coś, co nigdy nie ulega zmianie, bez względu na to, jak bardzo jest się chorym, samotnym i udręczonym. Prawdziwego honoru nie pozbawi nawet nienawiść. Tobie, Ned, nie potrzebuję o tym mówić, bo sam jesteś człowiekiem takiego pokroju. Nawet ja mam swoisty honor. Jakoś nawiążemy z Mullerem kontakt. Nakłonimy go, żeby wyszedł z tego przeklętego labiryntu i pomógł nam.
— Mam nadzieję, że tak będzie, Charles — Rawlins zawahał się. — Ale jak podziała na nas… zetknięcie się z nim? Chodzi mi o jego chorobę… wpływ na otoczenie…
— Niedobrze. Bardzo niedobrze.
— Widziałeś go, prawda, już po tym, co się stało?
— Owszem. Wiele razy.
Rawlins powiedział:
— Naprawdę nie potrafię sobie wyobrazić, że jestem tuż przy kimś i cała jego jaźń bluzga na mnie… Bo tak się to dzieje, przy spotkaniu z Mullerem, prawda?
— To zupełnie jakby się weszło do wanny pełnej kwasu — powiedział Boardman z wahaniem. — Można do tego przywyknąć, ale polubić tego nie można nigdy, czuje się ogień na całej skórze. Szpetota, strach, zachłanność, choroby… tryskają z Mullera jak fontanna gnoju.
— Powiedziałeś, że on ma honor… czyli jest przyzwoitym człowiekiem.
— Był. — Boardman popatrzył w stronę dalekiego labiryntu. — I chwała Bogu. Ale to kubeł zimnej wody na głowę, prawda, Ned? Jeżeli taki wspaniały człowiek jak Dick Muller ma w mózgu te wszystkie plugastwa, cóż kryje się w mózgach zwykłych ludzi? Tych stłamszonych ludzi, prowadzących swoje stłamszone życie? Tylko zesłać na ich podobne nieszczęście jak to, które spotkało Mullera, a ten ogień bijący od nich spaliłby wszystkie umysły na przestrzeni wielu lat świetlnych.
— Muller miał na Lemnos sporo czasu, żeby spalać się sam w swojej niedoli — zauważył Rawlins. — Co będzie, jeżeli już w ogóle nie można się do niego zbliżyć? Co będzie, jeżeli to, co z niego promieniuje, jest tak mocne, że tego nie wytrzymamy?
— Wytrzymamy — powiedział Boardman.
Rozdział drugi
1
W labiryncie Muller zastanawiał się nad sytuacją i rozważał swoje możliwości. W mlecznozielonych wnękach wizjoskopu były obrazy statku kosmicznego, plastykowych kopuł, które wyrastały obok, i krzątaniny maleńkich postaci. Żałował teraz, że nie może znaleźć aparatury kontrolującej zbiornik wizji: obrazy były zamglone. Ale i tak uważał, że ma szczęście mogąc korzystać z tego urządzenia. Wiele prastarych aparatów w tym mieście straciło swoją użyteczność bardzo już dawno wskutek rozkładu jakichś zasadniczych części. Zdumiewająca jednak ilość przetrwała wieki i dobry ich stan świadczył o wspaniałej technice tych, którzy niegdyś je wykonali. Cóż, kiedy Muller zdołał odkryć, do czego służą tylko nieliczne, a i nimi posługiwał się w sposób daleki od doskonałości.