Выбрать главу

— Czy wolno mi powiedzieć coś, co może cię obrazić? — zapytał Rawlins.

— Ty byś mnie obrazić nie mógł. Ale spróbuj.

— Myślę, że masz wypaczony światopogląd. Przez te wszystkie lata tutaj zatraciłeś perspektywę.

— Nie. Właśnie nauczyłem się patrzeć należycie.

— Masz za złe ludzkości to, że jest ludzka. A przecież niełatwo przyjąć kogoś takiego jak ty. Gdybyśmy się zamienili miejscami, to byś zrozumiał. Przebywanie przy tobie boli. Boli. Nawet w tej chwili odczuwam ból każdym nerwem. Jeszcze trochę bliżej ciebie zebrałoby mi się na płacz. Nie mogłeś od ludzi wymagać, żeby przystosowali się natychmiast. Nawet twoje ukochane zdołałyby…

— Nie miałem żadnych ukochanych.

— Byłeś przecież żonaty.

— Skończyło się.

— Więc kochanki.

— Żadna nie mogła mnie ścierpieć, kiedy wróciłem.

— Przyjaciele?

— Uciekali — powiedział Muller. — Na łeb na szyję.

— Nie dawałeś im czasu.

— Dawałem im dosyć czasu.

— Nie — zaprzeczył Rawlins stanowczo. Nie mogąc już usiedzieć, wstał z kamiennego fotela. — Teraz powiem ci coś, co naprawdę będzie dla ciebie nieprzyjemne, Dick. Przykro mi, ale muszę. Mówisz tylko brednie w rodzaju tych, które słyszałem na uniwersytecie. Cynizm studenta z drugiego roku. Ten świat jest godny pogardy, powiadasz. Zły, zły, zły. Widziałeś, jaka ludzkość jest rzeczywiście, i nie chcesz mieć z ludźmi już nic wspólnego. Każdy tak mówi, kiedy ma osiemnaście lat. Ale to mija. Organizujemy się psychicznie i widzimy, że świat jest miejscem dosyć przyzwoitym i że ludzie starają się jak mogą… Nie jesteśmy doskonali, ale też nie jesteśmy obrzydliwi…

— Mając osiemnaście lat nie ma się prawa do wygłaszania takich sądów. Ja od dawna mam prawo. Doszedłem do nienawiści trudną i długą drogą.

— Dlaczego jednak trwasz przy swoich młodzieńczych sądach? Zupełnie jakbyś lubował się we własnej niedoli. Skończ z tym. Wróć z nami na Ziemię i zapomnij o przeszłości. Czy przynajmniej wybacz.

— Nie zapomnę. Nie wybaczę.

Muller skrzywił się. Poczuł nagle taki lęk, że zaczął drżeć. A jeżeli to prawda? Jeżeli istnieje sposób wyleczenia? Odlecieć z Lemnos? Trochę też był zakłopotany. Chłopiec ma rację: jestem cyniczny jak student z drugiego roku. Nie inaczej. Czyżbym był aż takim mizantropem? Poza. To on mnie zmusza. Dla samej polemiki. Teraz dławię się swoim uporem. Ale z pewnością wyleczenie jest niemożliwe. Kiepsko chłopiec potrafi udawać: kłamie, chociaż nie wiem dlaczego. Chce schwytać mnie w jakąś pułapkę, zaciągnąć na ten ich statek. A jeżeli nie kłamie? Czemuż bym nie miał wrócić na Ziemię? — Bez trudu Muller odpowiedział sobie. To strach mnie powstrzymuje. Zobaczyć znów te miliardy ludzi… Rzucić się w nurt życia… Dziewięć lat spędziłem na bezludnej wyspie, więc boję się powrotu. Ogarnęło go bezmierne przygnębienie, gdy zdał sobie sprawę z przykrych niezaprzeczalnych faktów. Człowiek, który chciał być bogiem, jest teraz żałosnym osobnikiem, chorym nerwowo, czepiającym się swojego odosobnienia, urągliwie odtrącającym pomoc. To smutne, myślał Muller. Bardzo smutne.

— Czuję — powiedział Rawlins — jak zapach twoich myśli się zmienia.

— Czujesz?

— Nic szczególnego. Ale byłeś taki wściekły, zawzięty. A w tej chwili odbieram coś jakby… tęsknotę… coś rzewnego.

Muller zdumiał się:

— Nikt mi nigdy nie mówił, że potrafi rozróżniać znaczenia. Nikt. Mówili tylko, że okropnie jest być przy mnie. Wstrętnie.

— Więc dlaczego tak się rozrzewniłeś? O ile dobrze to odczułem. Na myśl o Ziemi?

— Być może.

Muller najeżył się znowu. Zacisnął zęby. Wstał i z rozmysłem podszedł do Rawlinsa patrząc, jak on walczy z sobą, żeby nie okazać niepokoju. Powiedział:

— Chyba już powinieneś wrócić do swoich prac archeologicznych, Ned. Twoi koledzy znów będą z ciebie niezadowoleni.

— Jeszcze mam trochę czasu.

— Nie, nie masz. Idź.

3

Wbrew wyraźnemu rozkazowi Charlesa Boardmana Rawlins uparł się, żeby wrócić prosto do obozu w Strefie F pod pretekstem, że musi dostarczyć nową butelkę trunku, który ostatecznie zdołał wydębić od Mullera. Boardman chciał wysłać kogoś po butelkę, oszczędzić mu ryzyka przechodzenia bez odpoczynku przez sidła Strefy F. On jednak potrzebował bezpośredniego kontaktu z Boardmanem. Czuł się fatalnie wstrząśnięty. I wiedział, że jest coraz bardziej niezdecydowany.

Zastał Boardmana przy kolacji. Stary miał przed sobą tacę z politurowanego, ciemnego drewna, inkrustowaną drewnem jasnym. W pięknych naczyniach kamionkowych były owoce w cukrze, jarzyny w sosie koniakowym, ekstrakty mięsa, pikantne przyprawy. Karafka wina o ciemnooliwkowej barwie stała tuż pod jego mięsistą ręką. Różne tajemnicze tabletki leżały w płytkich zagłębieniach podłużnej tafelki z czarnego szkła. Od czasu do czasu wkładał jedną z nich do ust. Dosyć długo udawał, że nie widzi gościa stojącego przy wejściu do tej części namiotu.

— Mówiłem, żebyś tu nie przychodził, Ned — powiedział w końcu.

— To od Mullera. — Rawlins postawił butelkę przy karafce z winem.

— Ale żeby porozmawiać ze mną, przecież nie potrzebowałeś składać mi wizyty.

— Dosyć mam już takich rozmów na odległość. Musiałem się z tobą zobaczyć. — Rawlins stał, nie proszony, żeby usiąść, onieśmielony tym, że Boardman nawet nie przerywa jedzenia. — Charles… myślę, że już nie będę przed nim udawać.

— Dzisiaj udawałeś doskonale — rzekł Boardman popijając wino. — Bardzo przekonywająco.

— Tak, uczę się kłamać. Ale co z tego? Słyszałeś go. On brzydzi się ludzkości. W żadnym razie nie zechce z nami współpracować, kiedy wyciągniemy go z labiryntu.

— Nie jest szczery. Sam to widziałeś, Ned. Głupi szczeniacki cynizm. Ten człowiek kocha ludzkość. Właśnie dlatego tak się zawziął… bo mierzi go ta jego miłość. Ale nie zamienia się w nienawiść. W gruncie rzeczy nie.

— Ty tam nie byłeś, Charles. Nie rozmawiałeś z nim.

— Obserwowałem. Przysłuchiwałem się. I przecież od czterdziestu lat znam Dicka.

— Tylko ostatnich dziewięć lat się liczy. Okres, który go tak wypaczył.

Rawlins zgiął się we dwoje, żeby siedzącemu Boardmanowi patrzeć w oczy. Boardman nasunął gruszkę w cukrze na widelec, zrównoważył ją i leniwie podniósł do ust. Celowo mnie ignoruje, pomyślał Rawlins.

— Charles — zaczął znowu — bądź poważny. Chodzę tam i opowiadam Mullerowi okropne kłamstwa. Czaruję go tym wyleczeniem, a on mi tę propozycję odrzuca w twarz.

— Pod pozorem, że nie wierzy w taką możliwość. Ale on już uwierzył, Ned. Tylko boi się wyjść z ukrycia.

— Proszę cię, Charles. Posłuchaj. Przyjmijmy, że uwierzył. Przyjmijmy, że wyjdzie z labiryntu i odda się w nasze ręce. Co dalej? Kto podejmie się wyjaśnienia mu, że nie można go wyleczyć w żaden sposób i że został bezwstydnie nabrany, bo chcemy, żeby znów był naszym ambasadorem u obcych istot, dwadzieścia razy dziwniejszych i pięćdziesiąt razy bardziej niebezpiecznych niż te, które zmarnowały mu życie? Ja mu tego nie powiem!