— Całkowicie?
— One widzą całe widmo — wyjaśnił Rawlins. — Zasadnicze pole widzenia mają na falach o wysokiej częstotliwości. Widzą w świetle promieni rentgenowskich. Poza tym chyba potrafią widzieć fale radiowe, czy przynajmniej czerpać z nich jakąś informację zmysłami. I odbierają większość długości fal średnich, ale nie bardzo się interesują tym wszystkim, co jest pomiędzy promieniami podczerwonymi i ultrafioletowymi… tym co nazywamy widmem widzialnym.
— Zaczekaj. Zmysły radiowe? Masz pojęcie, jak długie są radiowe fale? Żeby czerpać jakiekolwiek informacje z jednej tylko fali, trzeba mieć oczy czy też receptor, czy co tam to może być, olbrzymich rozmiarów. Jakie są, przypuszczasz, rozmiary tych istot?
— Każda mogłaby na śniadanie zjeść słonia — powiedział Rawlins.
— Inteligentne formy życia nie urastają do takiej wielkości.
— A cóż to znów za pewnik? Ich planeta jest ogromna, gazowa, same morza, żadnej siły przyciągania, o jakiej w ogóle warto byłoby wspominać. One unoszą się, a nie chodzą. Nie znają wymiarów kwadratowych czy sześciennych.
— A więc stada superwielorybów, które osiągnęły kulturę techniczną — powiedział Muller. — Nie wmówisz mi, że…
— Właśnie. Osiągnęły. Powtarzani, że one są bardzo nam obce. Same nie potrafią budować mechanizmów. Ale mają niewolników.
— Aha — rzekł Muller cicho.
— Dopiero zaczynamy to rozumieć i oczywiście do mnie dochodzą zaledwie strzępy tych wiadomości, ściśle tajnych, ale kojarzę je sobie i wiem, że te istoty wykorzystują stworzenia niższych gatunków, czynią z nich jakieś automaty kontrolowane drogą radiową. Wykorzystują wszystko, co tylko ma kończyny i może się poruszać. Zaczęły od pewnych zwierząt na własnej planecie, od małych zwierząt w rodzaju delfinów, może prawie inteligentnych, a potem dalej rozwijały swoją technikę, aż uzyskały napęd kosmiczny. Dostały się na pobliskie planety… planety lądowe… i zawładnęły jakimiś pseudonaczelnymi gatunkami, protoszympansami pewnego rodzaju. Teraz chodzi im o palce. Zastosowanie rąk ma dla nich ogromne znaczenie. W obecnej chwili sfera ich wpływów obejmuje około osiemdziesięciu lat świetlnych i o ile mi wiadomo, rozszerza się w przerażającym tempie.
Muller potrząsnął głową:
— To jeszcze gorsza bzdura niż te twoje opowieści o leczeniu. Słuchaj, szybkość transmisji radiowych jest ograniczona, prawda? Jeżeli te istoty rozciągają kontrolę nad pracami niewolników oddalonych o osiemdziesiąt lat świetlnych, musi przecież osiemdziesiąt lat trwać przekazywanie rozkazów. Każde drgnienie mięśnia, każdy najdrobniejszy ruch…
— One mogą opuszczać swoją planetę — powiedział Rawlins.
— Ale skoro są takie wielkie…
— Każą niewolnikom budować zbiorniki siły przyciągania. Mają też napęd międzygwiezdny. Wszystkimi ich koloniami rządzą nadzorcy, którzy unoszą się w orbicie kilku tysięcy kilometrów w symulowanej atmosferze planety macierzystej. Dla każdej planety wystarcza jeden nadzorca. Przypuszczam, że to są jakieś okresowe dyżury.
Muller przymknął oczy. Oto niepojęte olbrzymie bestie rozprzestrzeniają się w swojej dalekiej galaktyce, podporządkowują sobie wszelkie zwierzęta i tworzą stopniowo niewolnicze społeczeństwa robocze, po czym, jak kosmiczne jakieś wieloryby, orbitują wokół planet prowadząc i kontrolując swoje wspaniałe, nieprawdopodobne przedsiębiorstwa. Same pozostają niezdolne do najmniejszej czynności fizycznej. Prosto z morza potworne masy szklistej, różowej protoplazmy, najeżone perceptorami ogarniającymi oba końce widma. Szepczą do siebie wzajemnie falami promieni rentgenowskich. Wysyłają rozkazy drogą radiową. Nie, pomyślał, nie.
— Hmm… — rzekł ostatecznie. — Ale co z tego? One przecież są w innej galaktyce.
— Już nie. Zaczęły wdzierać się do kilku naszych kolonii. Czy wiesz, co robią, kiedy natrafiają na planetę skolonizowaną przez ludzi? Zostawiają nadzorcę na orbicie i w pełni panują nad kolonistami. Już wiedzą, że ludzie to najlepsi niewolnicy, co wcale nas nie dziwi. W tej chwili mają sześć naszych planet. Zawładnęły już siódmą, ale tam udało się zastrzelić nadzorcę. Teraz nam to uniemożliwiają. Po prostu odpierają nasze pociski, odrzucają je z powrotem.
— Jeżeli to wszystko wymyśliłeś — powiedział Muller — zabiję cię.
— To prawda. Przysięgam.
— Kiedy to się zaczęło?
— W zeszłym roku.
— I co się dzieje? Te istoty w marszu przez naszą galaktykę zamieniają coraz więcej ludzi w żywe trupy?
— Zdaniem Boardmana jest szansa, żeby temu zapobiec.
— Jaka?
Rawlins wyjaśnił:
— One chyba nie zdają sobie sprawy, że my też jesteśmy istotami inteligentnymi. Bo widzisz, nie możemy się z nimi porozumieć. Są nieme, działają na zasadzie jakiegoś systemu telepatycznego. Próbujemy najrozmaitszych sposobów przekazu, bombardujemy je wiadomościami na każdej długości fal, ale nic nie świadczy o tym, że nas odbierają. Boardman uważa, że gdybyśmy zdołali przekonać je, że mamy… no… dusze… może by nas zostawiły w spokoju. Bóg jeden wie, dlaczego on tak myśli. Jest, zdaje się, orzeczenie komputera, że te obce istoty przeprowadzają konsekwentnie jakiś swój plan zgodny z ich ideą: chcą zawładnąć wszystkimi stworzeniami, które uznają za użyteczne, ale to nie odnosi się do gatunków równie inteligentnych jak one. Więc gdybyśmy tylko mogli udowodnić im, że…
— Przecież widzą, że mamy wielkie miasta. Że mamy napęd międzygwiezdny. Czyż to nie jest dowód naszej inteligencji?
— Bobry budują tamy — powiedział Rawlins. A jednak my nie zawieramy traktatów z bobrami. Nie płacimy im odszkodowań, kiedy osuszamy ich tereny. Wiemy, że z jakiejś racji uczucia bobrów się nie liczą.
— Wiemy? Raczej uznaliśmy arbitralnie, że bobry można wyniszczyć. I co znaczy ta cała gadanina o wyjątkowości stworzeń inteligentnych? Poczynając od pierwotniaków i na gatunkach naczelnych kończąc istnieje jedna skala. My jesteśmy mądrzejsi niż szympans, oczywiście, ale czy to stanowi różnicę jakościową? Czy sam fakt, że możemy rejestrować naszą wiedzę, żeby ją wykorzystywać do woli, aż tak bardzo zmienia stan rzeczy?
— Teraz nie będę się wdawał w dyskusje filozoficzne — uciął Rawlins szorstko. — Wyjaśniam ci tylko, jak wygląda sytuacja… i jak dalece to dotyczy ciebie.
— Dobrze. Jak dalece to dotyczy mnie?
— Boardman jest przekonany, że możemy rzeczywiście się pozbyć tych bestii z naszej galaktyki, jeżeli im udowodnimy, że jesteśmy bliżsi ich inteligencji niż wszystkie inne stworzenia w niewoli u nich. Jeżeli jakoś im przekażemy to, że my też doznajemy wzruszeń, mamy potrzeby, ambicje, marzenia.
Muller splunął.
— „Alboż Żyd nie ma oczu?” — zacytował. — „Alboż Żyd nie ma rąk, członków, organów, zmysłów, uczuć, namiętności? (…) Kiedy nas ukłujesz, czy nam krew nie ciecze?”[1]
— Właśnie w ten sposób, owszem.
— Nie bardzo w ten sposób, skoro one nie znają żadnej mowy.
— Nie rozumiesz? — zapytał Rawlins.
— Nie. Ja… tak. Tak, na Boga, rozumiem!
— Jest wśród miliardów ludzi jeden człowiek, który przemawia bez słów. Nadaje swoje najgłębsze uczucia. Swoją duszę. Nie wiemy, na jakiej fali, ale one może będą wiedziały.