— Mógłbym najpierw zabić ciebie, Charles. Żeby dać nauczkę naszemu młodemu przyjacielowi… Karą za oszustwo jest śmierć. Ale nie. To by wszystko popsuło. Ty musisz żyć, Charles. Wrócić na Ziemię i przyznać, że ten niezbędny człowiek jednak wymknął ci się z rąk. Cóż za plama na twojej karierze! Niepowodzenie twojej najważniejszej misji! Właśnie. Taka jest moja wola. Padnę tu martwy, a ty zbieraj to, co ze mnie zostanie. I Muller przesunął palec na spust pistoletu.
— Teraz — powiedział. — Raz, dwa.
— Nie! — wrzasnął Boardman. — Na miłość…
— Ludzkości — dokończył Muller. Roześmiał się i nie strzelił. Rozluźnił palce na broni. Pogardliwie rzucił ją w stronę Boardmana. Pistolet upadł prawie u samych stóp starego.
— Kolebka! — krzyknął Boardman. — Prędzej!
— Nie fatygujcie się — powiedział Muller. — Pójdę z wami.
3
Rawlins potrzebował sporo czasu, żeby to zrozumieć. Najpierw musieli wydostać się z labiryntu, co nastręczało duże trudności. Nawet dla Mullera, ich przewodnika, to było ciężkie zadanie. Tak jak przypuszczali, pułapki, gdy szli w głąb labiryntu, przedstawiały inne niebezpieczeństwa niż teraz, gdy wychodzili. Muller ostrożnie przeprowadził ich przez Strefę E; dalej, w Strefie F, radzili sobie już nieźle. Po zwinięciu tam obozu ruszyli do Strefy G. Rawlinsa wciąż dręczyła obawa, że Muller spróbuje ni stąd, ni zowąd rzucić się w jakieś zabójcze sidła. Ale Muller najwyraźniej chciał wyjść zdrów i cały, nie inaczej niż wszyscy inni. Boardman, rzecz dziwna, chyba to wiedział. Chociaż nie spuszczał Mullera z oka, pozostawiał mu pełną swobodę, Rawlins czując, że jest w niełasce, trzymał się z daleka od towarzyszy, prawie nie rozmawiających ze sobą w czasie wymarszu z labiryntu. Był pewny, że jego kariera już skończona. Naraził życie ludzi, sukces misji. A przecież, myślał, warto było tak postąpić. Przychodzi chwila, kiedy człowiek musi sprzeciwić się temu, co uważa za niesłuszne.
Nad tą naturalną satysfakcją moralną przeważało jednak uczucie, że postąpił naiwnie, romantycznie, głupio. Nie mógłby spojrzeć Boardmanowi w oczy. Niejednokrotnie zastanawiał się, czy nie lepiej ponieść śmierć w którejś z zabójczych pułapek w strefach zewnętrznych; ale to także, zadecydował ostatecznie, byłoby naiwne, romantyczne i głupie.
Patrzył, jak Muller wysoki, dumny, spokojny, teraz już wolny od wątpliwości, kroczy zamaszyście na przedzie. I głowił się raz po raz, dlaczego Muller oddał pistolet.
Boardman w końcu go oświecił, gdy rozbili obóz przy jednym z niezbyt bezpiecznych placyków na zewnętrznym skraju Strefy G.
— Spójrz na mnie — powiedział Boardman. — Co ci jest? Nie możesz patrzeć mi prosto w oczy?
— Nie baw się mną, Charles. Zrób to już.
— Co mam zrobić?
— Zwymyślaj mnie. Wydaj wyrok.
— Wszystko w porządku, Ned. Pomogłeś nam osiągnąć cel. Czemuż więc miałbym się na ciebie gniewać?
— Ale pistolet… ja mu dałem pistolet…
— Znów zapominasz, że cel uświęca środki. On wraca z nami. Zrobi wszystko, czego chcemy od niego. To się liczy.
Rawlins wyjąkał:
— A gdyby strzelił do siebie… albo do nas?
— Nie strzeliłby.
— Teraz możesz to mówić. Ale w pierwszej chwili, kiedy on trzymał ten pistolet…
— Nie — rzekł Boardman. — Mówiłem ci wcześniej: odwołamy się do honoru, którego poczucie trzeba w nim wskrzesić. Tyś właśnie tego dokonał. Słuchaj, ja jestem brutalnym agentem brutalnego i amoralnego społeczeństwa, zgadza się? Żywym potwierdzeniem najgorszych opinii Mullera o ludzkości. Czy Muller chciałby pomóc stadu wilków? A ty jesteś młody i niewinny, pełen marzeń i nadziei. Żywe dla niego przypomnienie ludzkości, której on służył, zanim zaczął go zżerać cynizm. Na swój nieporadny sposób usiłujesz postępować moralnie w świecie, gdzie nie ma ani moralności, ani żadnych szlachetnych dążeń. Reprezentujesz współczucie, miłość bliźnich, szlachetne zrywy w imię tego, co słuszne. Pokazujesz Mullerowi, że ludzkość jeszcze nie jest beznadziejna. Rozumiesz? Na przekór mnie dajesz mu broń do ręki, żeby to on zapanował nad sytuacją. Mógł przecież zrobić rzecz oczywistą: spalić nas. Mógł zrobić rzecz mniej oczywistą: spalić się sam. Ale też mógł dorównać tobie, mógł swoim gestem uwieńczyć twój gest, zdobyć się na akt samozaparcia, wyrazić zbudzone w sobie poczucie przewagi moralnej. Zrobił tak. Ty byłeś narzędziem, za pomocą którego pozyskaliśmy go.
— Jakoś brzydko to wygląda w tym twoim ujęciu, Charles. Jak gdybyś nawet to zaplanował… sprowokowanie mnie, żebym mu dał ten pistolet. Wiedziałeś, że…
Boardman uśmiechnął się.
— Wiedziałeś? — powtórzył Rawlins gwałtownie. — Nie. Nie mogłeś zaplanować takiego obrotu sprawy. Tylko teraz po fakcie starasz się przypisać zasługę sobie… Ale ja widziałem cię w chwili, kiedy rzuciłem mu pistolet. Miałeś na twarzy gniew i lęk. Wcale nie byłeś pewny, co on zrobi. Dopiero kiedy wszystko skończyło się pomyślnie, możesz twierdzić, że to poszło zgodnie z twoim planem. Przejrzałem cię. Czytam w tobie jak w otwartej księdze, Charles.
— Przyjemnie być otwartą księgą — rzekł Boardman wesoło.
4
Labiryntowi chyba nie zależało na tym, żeby ich zatrzymać. Zdążając do wyjścia nadal zachowywali wielką ostrożność, ale już niewiele napotkali pułapek i nie było żadnych poważnych niebezpieczeństw. Szybko doszli do statku.
Dali Mullerowi kabinę na dziobie, oddaloną od kwater załogi. Muller uznał, że ta konieczność wynikła z jego stanu, i nie przejawiał ani trochę urazy. Był zamknięty w sobie, przyciszony, opanowany. Chwilami uśmiechał się ironicznie i często miewał w oczach wyraz pogardy. Chętnie jednak słuchał wszystkich poleceń. Okazał już swoją wyższość i teraz się poddawał.
Załoga statku pod dowództwem Hosteena czyniła przygotowania do odlotu. Do Mullera, który pozostawał w kabinie, Boardman przyszedł tym razem sam i bez broni. Jego też było stać na szlachetne gesty.
Usiedli naprzeciw siebie przy niskim stole. Muller czekał w milczeniu, z twarzą niewzruszoną. Po długiej chwili Boardman powiedział:
— Jestem ci wdzięczny, Dick.
— Oszczędź tego nam obu.
— Możesz mną gardzić. Ale ja wypełniam swoją powinność. Tak samo ten chłopiec. Tak samo ty wypełnisz swoją powinność wkrótce. Nie udało ci się zapomnieć, że ostatecznie jesteś człowiekiem z Ziemi.
— Żałuję, że mi się nie udało.
— Tak nie mów, Dick. Wciąż te puste słowa, niepotrzebna zawziętość. Obaj jesteśmy za starzy na to. Wszechświat grozi niebezpieczeństwem. Dokładamy wszelkich starań, żeby się uchronić. Wszystko inne nie ma znaczenia.
Siedział zupełnie blisko Mullera. Odczuwał emanację, ale nie pozwalał sobie ruszyć się z miejsca. Fala rozpaczy bijąca w niego sprawiła, że przygniatało go brzemię starości, jak gdyby miał tysiąc lat. Rozkład ciała, kruszenie się duszy, zagłada galaktyki w ogniu… nadejście zimy… pustka… popioły…
— Kiedy przylecimy na Ziemię — oznajmił rzeczowo — zostaniesz przeszkolony. Dowiesz się o tych radiowych istotach tyle, ile my wiemy, co jednak nie znaczy, że to jest dużo. Potem będziesz zdany już tylko na siebie… Ale z pewnością zrozumiesz, Dick, że miliardy ludzi Ziemi sercem i duszą modlą się o pomyślność twojej misji.
— I kto tu mówi puste słowa? — zapytał Muller.
— Czy jest ktoś, kogo chciałbyś zobaczyć w porcie zaraz po wylądowaniu?