W odległości tysiąca kilometrów zrównał szybkość z tym obcym satelitą i wleciał na orbitę parkingową wokół niego. Wszedł do kapsuły lądowania. W kapsule ześliznął się w ciemność.
3
Znalazł się w obcej mocy. To nie ulegało wątpliwości. Kapsuła lądowania została zaprogramowana na taką orbitę, żeby we właściwym czasie przelecieć obok satelity, ale szybko odkrył, że zbacza z tego kursu. Odchylenia nigdy nie bywają przypadkowe. Kapsuła lądowania nabierała prędkości nie przewidzianej programem, a więc coś ją uchwyciło i ciągnęło. Akceptował to. Lodowato spokojny, nie liczył na nic i przygotowywał się na wszystko. Prędkość zmalała. Zobaczył z bliska połyskliwy ogrom obcego satelity.
Metal dotknął metalu, nastąpiło złączenie.
W metalowej powłoce satelity rozsunęła się jakaś brama.
Kapsuła Mullera wleciała do środka.
Zatrzymała się na podium wielkiej, przypominającej pieczarę hali — wysokiej, szerokiej i długiej na setki metrów. Muller, w kombinezonie kosmicznym, wysiadł. Uaktywnił podkładki grawitacyjne, bo jak przewidywał, siła przyciągania była tu prawie żadna. W mroku zobaczył nikłą purpurową łunę. Cisza panowała grobowa, tyle że coś z daleka buczało, jak gdyby rozporami i wspornikami satelity wstrząsało potwornie wzmocnione westchnienie. Pomimo działania podkładek grawitacyjnych kręciło mu się w głowie, podłoga pod nim falowała. Doznał wrażenia, że otacza go roztętnione morze: ogromne fale biją o poszarpane brzegi, masa wody w swym kulistym, głębokim łożysku kłębi się i szumi. Świat dygocze pod tym ciężarem. Poczuł, jak chłód przenika przez jego ciepły kombinezon. Ciągnęła go jakaś nieodparta moc. Szedł chwiejnie, a przecież z ulgą i zdumieniem stwierdzał, że nogi są mu posłuszne, chociaż niezupełnie potrafił nad nimi panować. Bliskość czegoś ogromnego, czegoś falującego, drgającego, wzdychającego była wciąż wyczuwalna.
Szedł, pogrążony w mroku nocy, bulwarem. Natknął się na niską balustradę — ciemnoczerwoną linię wśród smolistych mroków — przycisnął do niej nogę i dalej już wzdłuż niej posuwał się naprzód. W pewnym miejscu pośliznął się i gdy uderzył łokciem o balustradę, cała ta konstrukcja rozbrzmiała szczęknięciem metalu. Powróciły do niego przytłumione echa. Jak przez labirynt, szedł dalej korytarzami i przez amfilady komór; tu i ówdzie wchodził na most przerzucony nad ciemną przepaścią, schodził z pochyłych skarp do wysokich sal, których stropy były tylko mgliście widoczne. Nie lękając się niczego, kroczył tak ze ślepą pewnością siebie. Orientacji prawie nie miał. Nie wiedział, jak wygląda układ tego satelity. Nie domyślał się nawet, czemu służą wewnętrzne przegrody. Z owej bliskości ukrytego olbrzyma płynęły bezszelestne fale, napór coraz silniejszy. Trząsł się pod tym naporem. Aż dotarł na jakąś centralną galerię i gdy spojrzał w dół, zobaczył w mdłej, niebieskiej poświacie malejące niezliczone poziomy i głęboko pod jego balkonem wielki jakiś basen, a w basenie coś ogromnego, roziskrzonego.
— Oto jestem — powiedział — Richard Muller. Człowiek z Ziemi.
Zacisnął ręce na balustradzie i patrzył tam, przygotowany na wszystko. Czy ta wielka bestia poruszy się, przesunie? Chrząknie? Odezwie się językiem, który on rozumie? Nie słyszał nic. Ale odczuwał wiele: z wolna, stopniowo uświadomił sobie jakiś kontakt, połączenie się, wtapianie.
Poczuł, jak dusza wycieka z niego porami skóry. To było bezlitosne, a jednak wolał się nie opierać; ulegał chętnie, nie szczędził siebie. Potworne stworzenie w dole wytaczało z niego jaźń, jak gdyby chłonęło prosto z odkręconych kranów jego energię — nienasycone.
— No, proszę — powiedział i echa jego głosu rozbrzmiały wokoło, odbijając się, dzwoniąc. — Pij! Smakuje ci? Gorzki to napój, prawda? Pij! Pij!
Kolana się pod nim ugięły i opadł na balustradę, przycisnął czoło do zimnej krawędzi. Źródło jego emanacji wysychało.
Ale oddawał teraz swoje ja radośnie. Połyskliwymi kropelkami wszystko wypływało: jego pierwsza miłość i pierwsze rozczarowanie, deszcz kwietniowy, gorączka i ból. Pycha i nadzieja, ciepło i zimno, pot i zgorzknienie. Zapach spoconego ciała, dotknięcie gładkiej, jędrnej skóry, grzmot muzyki, muzyka grzmotu, jedwabistość włosów wplątanych w jego palce, krechy narysowane na gąbczastym gruncie. Parskające ogiery, srebrne ławice maleńkich rybek, wieże Drugiego Chicago, burdele Podziemi Nowego Orleanu. Śnieg. Mleko. Wino. Głód. Ogień. Cierpienie. Sen. Smutek. Jabłka. Świt. Łzy. Fugi Bacha. Skwierczenie tłuszczu na patelni. Śmiech starych mężczyzn. Słońce już prawie za horyzontem. Księżyc nad morzem. Blaski innych gwiazd, opary paliwa rakiety, kwiaty letnie na zboczu lodowca. Ojciec. Matka. Jezus. Przedpołudnia. Rzewność. Radość. Wydawał z siebie to i znacznie więcej i czekał na jakąś odpowiedź. Daremnie. A gdy już nic w nim nie pozostało, zwisł na balustradzie twarzą w dół, wypompowany, pusty, wpatrzony ślepo w tę otchłań.
4
Odleciał, gdy tylko odzyskał jako tako siły. Brama satelity rozsunęła się, żeby wypuścić jego kapsułę, od razu skierowaną w stronę statku. Wkrótce potem był już w podprzestrzeni. Przespał prawie całą tę drogę. Dopiero w okolicach Antares objął kontrolę nad statkiem i zaprogramował zmianę kursu. Nie miał po co wracać na Ziemię. Stacja monitorowa zarejestrowała jego żądanie, sprawdziła w drodze normalnej procedury, czy kanał jest wolny, i pozwoliła mu ruszyć od razu na Lemnos. Błyskawicznie wleciał w podprzestrzeń z powrotem.
Gdy wynurzył się z podprzestrzeni, niedaleko Lemnos, stwierdził, że tam jest jakiś statek na orbicie, który na niego czeka. Zignorował to, ale uparcie próbowano z tamtego statku nawiązać z nim kontakt. Aż w końcu przyjął wiadomość.
— Tu Ned Rawlins — odezwał się dziwnie cichy głos. — Dlaczego zmieniłeś kurs?
— Czy to ważne? Swoje zadanie wykonałem.
— Nie złożyłeś sprawozdania.
— Więc je składam teraz. Odwiedziłem jedną z tych obcych istot. Odbyłem miłą, przyjacielską pogawędkę. Potem pozwoliła mi wrócić do domu. Już prawie jestem w domu. Nie wiem, jaki wpływ będzie miała moja wizyta na przyszłe losy ludzkości. Skończyłem.
— Co zamierzasz robić?
— Wrócić do domu, powiedziałem. To jest mój dom.
— Lemnos?
— Lemnos.
— Dick, wpuść mnie na swój statek. Porozmawiamy dziesięć minut… osobiście. Proszę cię, nie odmawiaj.
— Nie odmawiam — rzekł Muller.
Po chwili od tamtego statku oderwała się mała rakieta i zrównała z jego statkiem. Uzbrojony w cierpliwość dopuścił do spotkania. Rawlins wszedł, zdjął hełm kosmiczny. Był blady, mizerny, jak gdyby starszy. Wyraz oczu miał inny niż dawniej. Dosyć długo patrzyli jeden na drugiego w milczeniu. Potem Rawlins podszedł i przywitał się uściskiem przegubu ręki.
— Nigdy bym nie przypuszczał, że cię znowu zobaczę, Dick — powiedział. — Chciałem tylko… — urwał raptownie.
— Tak? — zapytał Muller.
— Nie odczuwam tego — wykrzyknął Rawlins. — Nie odczuwam tego!
— Czego?
— Ciebie. Twojego pola. Patrz, stoję tuż przy tobie. Nie odczuwam. Tej ohydy, tego bólu, tej rozpaczy… to nie emanuje.
— Obca istota wypiła wszystko — rzekł Muller spokojnie. — Wcale się nie dziwię, że nic nie czujesz. Dusza uszła ze mnie. I nie całkowicie została mi zwrócona.