Выбрать главу

Obserwował mgliste postacie swoich bliźnich — ludzi zajętych rozbijaniem obozu na równinie — i zastanawiał się, jaką nową udrękę dla niego przygotowują.

Zrobił wszystko, żeby zatrzeć za sobą wszelkie ślady, gdy odleciał z Ziemi. Wynajmując rakietę międzyplanetarną wypełnił formularz lotu kłamliwie, podając, że leci na Sigma Draconis. W czasie podróży musiał oczywiście przelecieć przez trzy stacje monitorowe, ale na każdej z nich zarejestrował dla zmylenia wielki lot okrężny po galaktyce, trasę starannie obmyśloną, żeby nikt nie wiedział, gdzie on się znajduje.

Normalna kontrola porównawcza wszystkich stacji monitorowych musiała ujawnić, że te trzy jego kolejne oświadczenia są jedną wielką bzdurą, liczył jednak na to, że zdąży przed najbliższą regularną kontrolą ukończyć lot i zniknąć. Najwidoczniej udało się, ponieważ nowe statki pościgowe nie leciały za nim.

W pobliżu planety Lemnos dokonał ostatniego zwodniczego manewru, pozostawiając swoją rakietę na orbicie parkingowej i opuszczając się na Lemnos w kapsule. Tymczasem bomba zegarowa rozsadziła rakietę i rozrzuciła jej cząsteczki po miliardzie krzyżujących się orbit we wszechświecie. Trzeba by doprawdy jakiegoś fantastycznego komputera, żeby obliczyć wspólne źródło tych cząsteczek. Bomba została zaprojektowana tak, że na każdy metr kwadratowy powierzchni objętej eksplozją przypadało pięćdziesiąt wektorów fałszywych, co istotnie na określony czas uniemożliwiało pracę traserom. A czasu Muller potrzebował niedużo — powiedzmy sześćdziesiąt lat. Odleciał z Ziemi jako człowiek prawie sześćdziesięcioletni; normalnie mógłby się spodziewać jeszcze co najmniej stu lat życia w pełni sił, ale na Lemnos bez lekarzy, zdany na leczenie się tylko za pomocą nie najlepszego diagnostatu, wiedział, że będzie miał szczęście, jeżeli dożyje lat stu dziesięciu, co najwyżej stu dwudziestu. Sześćdziesiąt lat samotności i spokojna śmierć w odosobnieniu, to było już wszystko, czego żądał od losu. Ale właśnie teraz, po dziewięciu latach, wtargnęli w jego zacisze intruzi.

Czy rzeczywiście jakoś go wytropili?

Doszedł do wniosku, że wytropić go nie mogli. Bo po pierwsze: zastosował przecież wszelkie możliwe środki ostrożności. Po drugie: nie mają żadnego powodu, żeby go ścigać. Nie jest zbiegiem, którego należy sprowadzić z powrotem na Ziemię i oddać w ręce sprawiedliwości. Jest po prostu człowiekiem dotkniętym okropną chorobą ducha: odczuwa wstręt na widok swoich ziemskich bliźnich, więc z pewnością ludzie Ziemi są radzi, że się go pozbyli. Był tam zakałą, żywym wyrzutem dla nich, wezbranym zbiornikiem winy i żałości, plamą na sumieniu swojej planety. Zrozumiał, że największym dobrodziejstwem, jakie mógłby wyświadczyć ludziom, będzie usunięcie się spośród nich, więc usunął się całkowicie. Przecież nie czyniliby żadnych wysiłków, żeby szukać kogoś tak nienawistnego.

A zatem kim są ci intruzi?

Przypuszczał, że to archeolodzy. Martwe miasto Lemnos niebezpiecznie ich fascynuje — fascynuje wszystkich. Dotychczas jednak miał nadzieję, że pułapki labiryntu nadal będą zniechęcać do badań. Miasto zostało odkryte przed stu laty, ale później planetę Lemnos omijano z bardzo konkretnej przyczyny. On sam wiele razy widział zwłoki tych, którzy daremnie usiłowali wejść do labiryntu. Jeśli dostał się tutaj, to dlatego, że zdesperowany gotów był ponieść taką śmierć, a jednocześnie przemożna ciekawość nakazywała mu dostać się do środka labiryntu i wyjaśnić tę tajemnicę, już nawet pomijając fakt, że właśnie w labiryncie widział dla siebie schronienie. Dostał się, jest tutaj, ale intruzi przybyli.

Nie wejdą tu, zadecydował.

Wygodnie ulokowany w sercu labiryntu, dysponował dostateczną ilością urządzeń wykrywających, żeby śledzić, choćby niedokładnie, ruchy wszystkich żywych stworzeń na zewnątrz. W ten sposób widział, jak ze strefy do strefy wędrują zwierzęta, na które polował, a także wielkie bestie, których musiał się wystrzegać. W pewnej mierze mógł mieć pod kontrolą pułapki labiryntu, będące właściwie pułapkami tylko biernymi, ale mogące w odpowiednich warunkach posłużyć w walce z jakimś wrogiem. Nieraz gdy drapieżne zwierzę o rozmiarach słonia parło ku centrum labiryntu, wrzucał je do jamy podziemnej w Strefie Z. Teraz zadał sobie pytanie, czy użyłby tych środków obronnych przeciwko istotom ludzkim, gdyby przeniknęły tak daleko. Nie znajdował na to odpowiedzi. W gruncie rzeczy ludzie nie budzili w nim nienawiści: tylko wolał, żeby zostawili go samego w tym, co uchodziło za spokój.

Patrzył na ekrany. Zajmował niską sześciokątną komorę — najwidoczniej jedno z mieszkań w centrum miasta — z wbudowanymi w ścianę wizjoskopami. Ponad rok badał, które części labiryntu odpowiadają obrazom na ekranach: ale cierpliwie umieszczając znaki orientacyjne, wreszcie dopasował te matowe, zamglone obrazy do połyskliwych ulic i placów. Sześć ekranów w najniższym rzędzie ściany ukazywało tereny Stref od A do F. Kamery, czy cokolwiek to było, obracały się po torze półkolistym, pozwalając z ukrycia patrolować okolice wejść do poszczególnych stref. Ponieważ tylko jedno wejście do danej strefy było dostępne, a u wszystkich innych czyhała zagłada, mógł zawsze z dobrym dla siebie skutkiem obserwować zbliżanie się zwierząt poszukujących żeru. Co się dzieje u wejść zdradliwych, wcale go nie obchodziło; stworzenia, które próbowały dostać się tamtędy, musiały przecież zginąć.

Na wyższym parapecie ekrany: siódmy, ósmy, dziewiąty i dziesiąty przekazywały obrazy chyba ze Stref G i H, najbardziej wysuniętych na zewnątrz, największych i najbardziej niebezpiecznych. Muller wolał nie ryzykować i nie wracać do nich dla szczegółowego sprawdzenia tej hipotezy: wystarczało mu, że na tych czterech ekranach widzi obrazy z najbardziej wysuniętych miejsc w obrębie labiryntu. Nie ma sensu — myślał — znów się narażać na takie niebezpieczeństwa, tylko po to, by zbadać pułapki dokładniej. Ekrany jedenasty i dwunasty przekazywały widok równiny poza labiryntem — równiny obecnie okupowanej przez statek międzyplanetarny z Ziemi.

Niewiele innych urządzeń, które pozostawili pradawni budowniczowie labiryntu, miało taką wartość informacyjną. Pośrodku centralnego placu w mieście stał pod ochronnym kloszem kryształowym kamień dwunastoboczny o barwie rubinowej i w jego wnętrzu tykał i tętnił nieprzerwanie jakiś misterny mechanizm. Muller przypuszczał, że to pewnego rodzaju zegar atomowy odmierzający czas w jednostkach przyjętych wtedy, gdy go skonstruowano. Ten kamień ulegał okresowym zmianom: rubinowa powierzchnia mętniała, przybierała kolor granatowy, a nawet czarny, kamień kołysał się na swojej podstawie. Muller, chociaż starannie te zmiany rejestrował, jeszcze nie rozumiał ich znaczenia. Nie mógł nawet się zorientować, co to za regularność. Metamorfozy te nie zdarzały się przypadkiem, ale ich miarowości ani rusz nie pojmował.

Na każdym z ośmiu rogów tego placu stał metalowy kanciasty słup, o wysokości może sześciu metrów. W ukrytych łożyskach obracały się te słupy stopniowo przez cały rok, a więc były to chyba kalendarze. Muller wiedział, że pełny ich obrót następuje co trzydzieści miesięcy, czyli w czasie, w którym dopełnia się jedno okrążenie Lemnos wokół jej ponurego, pomarańczowego słońca, ale podejrzewał, że te błyskające pylony mają jakiś głębszy cel. Od dawna badał to bez skutku.

Na ulicach Strefy A stały w równych odstępach klatki o prętach wyciosanych z jakiegoś kamienia w rodzaju alabastru. W żaden sposób nie potrafił ich otworzyć. A przecież dwa razy w ciągu lat spędzonych tutaj budząc się rano stwierdzał, że pręty zostały wciągnięte w głąb kamiennego chodnika i klatki są otwarte. Za pierwszym razem były otwarte przez trzy dni; potem w nocy, gdy spał, pręty znalazły się z powrotem na swoim miejscu i daremnie szukał śladów ich spojenia. W kilka lat później klatki znowu się otworzyły. Wtedy obserwował je nieustannie, chcąc poznać sekret tego mechanizmu. Ale czwartej nocy zapadł w drzemkę tak długą, że nie zobaczył, jak się zamykają.