— O czym ty mówisz?
— Czułem, jak ta istota wysącza wszystko, co we mnie było. Wiedziałem, że zmienia mnie. Nie rozmyślnie. To musiała być tylko przypadkowa zmiana. Produkt uboczny.
Rawlins rzekł powoli:
— A więc wiedziałeś o tym. Jeszcze zanim ja tu wszedłem.
— To się jednak potwierdza.
— I pomimo to nadal chcesz wrócić do labiryntu. Dlaczego?
— Bo tam jest mój dom.
— Twoim domem jest Ziemia, Dick. Dlaczego miałbyś nie wrócić na Ziemię? Jesteś wyleczony.
— Tak — powiedział Muller. — Szczęśliwe zakończenie mojej żałosnej historii. Znowu nadaję się do obcowania z ludzkością. Nagroda za to, że szlachetnie zaryzykowałem życie po raz drugi. Ładnie! Ale czy ludzkość nadaje się do obcowania ze mną?
— Nie ląduj na Lemnos, Dick. Głupstwa pleciesz. Charles mnie przysłał po ciebie. Jest szalenie z ciebie dumny. Wszyscy jesteśmy dumni. Byłoby z twojej strony wielkim błędem zaniknąć się teraz w labiryncie.
— Wracaj na swój statek, Ned — powiedział Muller.
— Wrócę z tobą do labiryntu, skoro chcesz tam wrócić.
— Jeżeli to zrobisz, zabiję cię. Chcę być sam, Ned, czy nie rozumiesz? Wykonałem zadanie. Już ostatnie. Wolny od moich koszmarów, wycofuję się na emeryturę. — Muller zmusił się do bladego uśmiechu. — Nie próbuj mi towarzyszyć, Ned. Ja ci zaufałem, a ty chciałeś mnie zdradzić. Reszta to był przypadek. Wyjdź teraz z mojego statku. Powiedzieliśmy sobie chyba wszystko, co mieliśmy do powiedzenia, z wyjątkiem „żegnaj”.
— Dick…
— Żegnaj, Ned. Pozdrów ode mnie Charlesa. I innych.
— Nie rób tego!
— Jest tam na Lemnos coś, czego nie chcę utracić — rzekł Muller. — Mam do tego pełne prawo. Więc trzymaj się z daleka. Wszyscy trzymajcie się z daleka. Poznałem prawdę o ludziach Ziemi. No, idziesz już?
W milczeniu Rawlins usłuchał. Ruszył ku klapie. Gdy wychodził, Muller powiedział:
— Pożegnaj ich wszystkich ode mnie, Ned. Cieszę się, że to ty jesteś ostatnim człowiekiem, którego widziałem. Lżej mi dzięki temu.
Rawlins zniknął w luku.
Niedługo potem Muller zaprogramował statek na orbitę hiperboliczną ze zwłoką dwudziestu minut, wsiadł do kapsuły lądowania i przygotował się do zejścia na Lemnos. Opadał szybko, wylądował szczęśliwie. Trafił prosto we właściwe miejsce, odległe od bramy labiryntu o dwa kilometry. Słońce, wysoko na niebie, świeciło jasno. Rześkim krokiem Muller powędrował w stronę labiryntu.
Dokonał tego, czego od niego chcieli.
Teraz szedł do domu.
5
To znów ta jego poza — zaopiniował Boardman. — On stamtąd wyjdzie.
— Chyba nie — powiedział Rawlins. — Mówił poważnie.
— Stałeś przy nim i nic nie odczuwałeś?
— Nic. Już nie emanuje.
— Czy zdaje sobie z tego sprawę?
— Tak.
— W takim razie wyjdzie — powiedział Boardman. — Będziemy go obserwować i kiedy poprosi, żeby go zabrać z Lemnos, przylecimy po niego. Wcześniej czy później zapragnie znów towarzystwa ludzi. Tyle przeszedł ostatnio, że musi wszystko przemyśleć i pewnie uważa, że labirynt jest najodpowiedniejszym do tego miejscem. Jeszcze nie gotów rzucić się z powrotem w nurt normalnego życia.
Dajmy mu dwa lata, trzy, cztery. On stamtąd wyjdzie. Krzywdę, którą mu wyrządził jeden gatunek obcych istot, drugi naprawił. Dick może znowu żyć w społeczeństwie.
— Nie sądzę — powiedział Rawlins cicho. — Nie sądzę, żeby to nie pozostawiło żadnych śladów. Charles, on chyba nie jest ludzki… już nie.
Boardman roześmiał się.
— Chcesz się założyć? Stawiam pięć do jednego, że Muller wyjdzie z labiryntu dobrowolnie najpóźniej za pięć lat.
— Hmm…
— Więc zakład stoi.
Rawlins wyszedł z biura Boardmana. Zapadła noc. Wszedł na most przed biurowcem. Za godzinę miał zjeść kolację z dziewczyną serdeczną, łagodną i chętną, której nad wyraz imponowało to, że jest przyjaciółką słynnego Neda Rawlinsa. Ta dziewczyna umiała słuchać, przymilała się, żeby jej opowiadał o swoich wyczynach, i kiwała głową bardzo poważnie, gdy mówił o nowych śmiałych zadaniach. Równie dobra była w łóżku.
Idąc przez most przystanął i popatrzył w górę na gwiazdy.
Miliardy punktów światła iskrzyły się na niebie. Lemnos i Beta Hydri IV, i planety pod okupacją istot radiowych, i wszystkie dominia ludzkości, a nawet niewidoczna, ale realna macierzysta galaktyka tamtych obcych. Gdzieś tam rozciągał się labirynt na rozległej równinie, gdzieś była puszcza gąbczastych drzew stumetrowej wysokości i na tysiącu planet rosły młode miasta ludzi z Ziemi, i kapsuła przedziwna orbitowała nad podbitym światem, a w kapsule coś nieznośnie obcego. Na tysiącu planet strapieni ludzie lękali się przyszłości. Wśród gąbczastych drzew spacerowały z gracją nieme istoty wielorękie. W labiryncie mieszkał jeden… człowiek.
Może, pomyślał Rawlins, za rok, za dwa lata, odwiedzę Dicka Mullera.
Wiedział, że jeszcze nie czas układać plany. Na razie nie wiadomo, jak zareagują istoty radiowe, jeżeli w ogóle zareagują, na to, czego dowiedziały się od Richarda Mullera. Rola Hydranów, wysiłki ludzi w samoobronie, wyjście Mullera z labiryntu to tajemnice, które dopiero mają się wyjaśnić. Podniecała i trochę przerażała Rawlinsa myśl, że on tego wyjaśnienia przecież dożyje.
Przeszedł przez most. Patrzył, jak statki kosmiczne rozbijają ciemność przestworzy. Potem znów stanął bez ruchu, czując zew gwiazd. Cały wszechświat go przyciągał, każda gwiazda uczestniczyła w tym swoją siłą przyciągania. Łuna niebios oszałamiała. Otwarte szlaki wabiły biegnąc w nieskończoność. Pomyślał o człowieku w labiryncie. Pomyślał także o tej dziewczynie, gibkiej i namiętnej, ciemnowłosej, o oczach jak lusterka ze srebra, o jej ciele czekającym.
I nagle stał się Dickiem Mullerem, który kiedyś miał, tak jak on teraz, dwadzieścia cztery lata i galaktykę na swoje skinienie. Czy ty, Dick, czułeś się wtedy inaczej? — zastanowił się. — Co odczuwałeś, kiedy patrzyłeś w górę na gwiazdy? Gdzie to ciebie trafiało? Tutaj. Tutaj. Akurat tu, gdzie trafia mnie. I wybrałeś się tam. I znalazłeś. I utraciłeś. I znalazłeś coś innego. Czy pamiętasz, Dick, jak czułeś się kiedyś, dawno temu? Dzisiaj, tej nocy, w swoim krętym labiryncie o czym myślisz? Czy wspominasz?
Dlaczego odwróciłeś się od nas, Dick?
Czym ty jesteś teraz?
Pospieszył do dziewczyny, która na niego czekała. Popijali młode cierpkie wino. Uśmiechali się w pełgającym blasku świec. Później ona mu się oddała, a jeszcze później stali we dwoje na balkonie i mieli przed sobą widok największego ze wszystkich miast ludzkich. Niezliczone światła migotały, wznosiły się ku tamtym światłom na niebie. Objął ją ramieniem i przytulił kładąc dłoń na jej nagim boku.
Zapytała:
— Długo zostaniesz tym razem?
— Jeszcze cztery dni.
— A kiedy wrócisz?
— Po wykonaniu zadania.
— Ned, czy ty wreszcie odpoczniesz? Czy wreszcie powiesz, że masz dosyć… że już nie będziesz latał, wybierzesz sobie jedną planetę i osiądziesz na stałe?
— Tak — odrzekł niezdecydowanie. — Chyba to zrobię. Za jakiś czas.
— Mówisz tylko, żeby mówić. Żaden z was nigdy się nie osiedli.
— Nie możemy — szepnął. — Zawsze w ruchu. Zawsze czekają jeszcze jakieś światy… nowe słońca…
— Chcecie za dużo. Chcecie znać cały wszechświat, Ned, a to jest grzech. Są przecież nieprzekraczalne granice.