Выбрать главу

Philip K. Dick

Człowiek z wysokiego zamku

Mojej żonie Tessie i synowi Christopherowi z wielką miłością

1

Od tygodnia pan Childan z napięciem przeglądał swoją pocztę, ale cenna przesyłka z Gór Skalistych nie nadchodziła. Kiedy w piątek rano otworzył sklep i zobaczył, że na podłodze pod drzwiami leżą tylko listy, pomyślał, że czeka go przeprawa z zagniewanym klientem.

Nalawszy sobie kubek herbaty ze ściennego dystrybutora, wziął szczotkę i zaczął zamiatać; wkrótce frontowa część sklepu pod nazwą Amerykańskie Rzemiosło Artystyczne była gotowa na przyjęcie klientów: wszystko lśniło, w kasie zapas drobnych, świeże nagietki w wazonie, dyskretna muzyka z radia. Ulicą śpieszyli businessmani do swoich biur na Montgomery Street. W oddali przejechał tramwaj linowy; Childan przystanął i przyjrzał mu się z przyjemnością. Kobiety w długich, barwnych, jedwabnych strojach… im też się przyglądał. Telefon. Odwrócił się, żeby go odebrać.

— Słucham. — Odpowiedział mu znajomy głos. Childan poczuł skurcz serca. — Tu pan Tagomi. Czy ten mój plakat rekrutacyjny z wojny secesyjnej już nadszedł? Może pan pamięta, że miałem go otrzymać w zeszłym tygodniu? — Wymagający, ostry ton, na granicy grzeczności, ledwie zachowujący pozory. — Czy nie tak się umawialiśmy, kiedy dawałem zaliczkę? To ma być prezent, czy pan rozumie? Mówiłem przecież. Chodzi o klienta.

— Rozległe poszukiwania — zaczął Childan — które prowadziłem na własny koszt, szanowny panie Tagomi, w sprawie obiecanej przesyłki mającej nadejść, jak panu wiadomo, z zagranicy…

— A zatem nie nadeszła?

— Nie, szanowny panie Tagomi.

Lodowate milczenie.

— Dłużej czekać nie mogę — powiedział wreszcie Tagomi.

— Rozumiem. — Childan patrzył ponuro przez okno wystawowe na ciepły, pogodny dzień i biurowce San Francisco.

— Coś zastępczego zatem. Co pan radzi, panie Childen? — Tagomi z rozmysłem błędnie wymówił nazwisko; obraza, od której Childan zaczerwienił się po uszy. Hańba dla firmy, straszne upokorzenie. Lęki, ambicje i udręki Roberta Childana skłębiły się, zalały go, krępując mu język. Jąkał coś, dłoń kleiła mu się do słuchawki. Powietrze w sklepie przesycone było zapachem nagietków, rozbrzmiewała muzyka, lecz on miał uczucie, że tonie w jakimś dalekim morzu.

— Może… — zdołał wyjąkać — maselnica. Maszynka do lodów z roku 1900. — Umysł odmawiał mu posłuszeństwa. Jak tylko człowiek zapomni, jak tylko zacznie oszukiwać sam siebie… Miał trzydzieści osiem lat i pamiętał okres przedwojenny, inne czasy. Franklin D. Roosevelt i Targi Światowe, dawny, lepszy świat. — Czy mógłbym przywieźć różne interesujące okazy do miejsca pana pracy? — wyjąkał wreszcie.

Umówili się na drugą. Odwieszając słuchawkę myślał, że musi zamknąć sklep. Nie miał wyboru. Trzeba zabiegać o względy takich klientów, na nich opiera się cały interes.

Stojąc na drżących nogach uświadomił sobie, że ktoś wszedł do sklepu. Młody mężczyzna i kobieta, oboje przystojni, dobrze ubrani. Idealni. Opanował się i fachowo, lekko, z uśmiechem podszedł do nich. Pochyleni oglądali rzeczy w gablocie, wybrali uroczą popielniczkę. Małżeństwo, domyślił się. Prosto z Miasta Powiewnych Mgieł, nowego ekskluzywnego osiedla na wzgórzu nad Belmont Avenue.

— Hello — powiedział i poczuł się lepiej. W ich uśmiechach nie było cienia wyższości, sama uprzejmość. Jego zbiory — autentycznie najlepsze w swoim rodzaju na całym Wybrzeżu — wprawiły ich w podziw; zauważył to i był im wdzięczny, że potrafią to docenić.

— Rzeczywiście wspaniałe — odezwał się młody człowiek.

Childan skłonił się z przyjemnością.

Ich wzrok, wyrażający prócz czysto ludzkiej sympatii także wspólną radość z jego dzieł sztuki oraz poczucie podobnych gustów i upodobań, był przez cały czas skierowany na niego; byli mu wdzięczni, że dzięki niemu mogli takie rzeczy oglądać, wybierać, podziwiać i dotykać, nawet nie kupując. Tak, pomyślał, oni rozumieją, co to za sklep, nie jakaś tam turystyczna tandeta, sekwojowe plakietki z napisem Rezerwat Muira lub PSA, humorystyczne wywieszki, pierścionki i pocztówki z rozebranymi dziewczynkami czy widoczki mostu nad zatoką. A już te oczy kobiety, duże, ciemne. Bardzo łatwo, myślał Childan, mógłbym zakochać się w takiej kobiecie. Jak tragiczne byłoby wówczas moje życie; jakby teraz było mi za dobrze. Modna fryzura, lakierowane paznokcie, z przekłutych uszu zwisają długie, mosiężne kolczyki ręcznej roboty.

— Pani kolczyki — wyjąkał — nabyte może tutaj?

— Nie — odpowiedziała. — W kraju.

Childan skinął głową. Oczywiście nic z nowoczesnego rzemiosła amerykańskiego. Jedynie przeszłość mogła być reprezentowana w takim sklepie.

— Państwo tutaj na długo? — spytał. — W naszym San Francisco.

— Przybyłem na czas nieograniczony — odparł mężczyzna. — Pracuję w Komisji Badania Stopy Życiowej Rejonów Upośledzonych. — Jego twarz wyrażała dumę. Nie jest wojskowym, jednym z tych żujących gumę prostaków o chciwych chłopskich twarzach, którzy zapełniają lokale i kina pornograficzne, strzelnice i tanie nocne kluby udekorowane zdjęciami szczerzących zęby, podtrzymujących piersi podstarzałych blondynek, którzy tłoczą się na ulicach zakazanej, kipiącej ruchem dzielnicy slamsów, zajmującej większość równinnej części miasta… wśród rachitycznych bud, z blachy i desek, wyrosłych na ruinach, zanim jeszcze przestały spadać bomby. Nie, ten człowiek należał do elity. Kulturalny, wykształcony bardziej jeszcze niż pan Tagomi, który zajmował przecież wysokie stanowisko w poważnej instytucji, jaką była Pacyficzna Misja Handlowa. Tagomi był starym człowiekiem. Jego poglądy ukształtowały się w latach Gabinetu Wojennego.

— Czy szukają państwo wyrobów tradycyjnego miejscowego rękodzieła na prezent dla kogoś? — spytał Childan. — Czy też może do dekoracji swego nowego mieszkania tutaj? — Jeżeli to drugie… Serce kupca zabiło żywiej.

— Trafne przypuszczenie — odpowiedziała kobieta. — Urządzamy mieszkanie. Trochę jeszcze niezdecydowani. Czy może mógłby pan nam służyć radą?

— Tak, chętnie udam się do państwa mieszkania. Przywożąc kilka walizek mógłbym zaproponować coś na miejscu, we wnętrzach. To nasza specjalność. — Spuścił oczy, żeby ukryć nadzieję. W grę mogą wchodzić tysiące dolarów. — Oczekuję stołu z Nowej Anglii, klonowy, zrobiony bez jednego gwoździa. Także lustra z czasów napoleońskich. Mam również wyroby krajowców: kilimy z koziej wełny, farbowane barwnikami roślinnymi.

— Co do mnie — powiedział mężczyzna — to wolę sztukę miejską.

— Oczywiście — zgodził się skwapliwie Childan. — Proszę posłuchać. Mam czteroczęściowe malowidło na dykcie z urzędu pocztowego, przedstawiające Horace’a Greeleya. Oryginał z czasów pierwszej prezydentury Roosevelta. Bezcenny rarytas.

— Ach! — jęknął Japończyk, a jego ciemne oczy rozbłysły.

— I radiolę z roku 1920, przerobioną na barek.

— Ach!

— I, proszę posłuchać, oprawione zdjęcie Jean Harlow z autografem.

Japończykowi mało nie wyskoczyły oczy.

— Czy zechcą państwo ustalić datę spotkania? — spytał Childan, wykorzystując najodpowiedniejszy moment psychologiczny. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął notes i pióro. — Zapiszę sobie państwa adres.

Potem, kiedy para wyszła ze sklepu, Childan stanął, założywszy z tyłu ręce i wyjrzał na ulicę. Radość. Gdybyż wszystkie dni były takie jak ten… Był to nie tylko dobry interes, sukces dla firmy, lecz, co więcej, okazja do spotkania się na gruncie towarzyskim z młodym japońskim małżeństwem, które dostrzegło w nim człowieka, nie zaś jankesa lub w najlepszym razie sprzedawcę dzieł sztuki. Tak, to wchodzące w życie pokolenie młodych ludzi, którzy nie pamiętają lat przedwojennych ani nawet wojny, jest nadzieją świata. Różnice pozycji nie mają dla nich znaczenia.