— Budowla jest skończona — przerwał mu Baynes. — To jest właściwy kształt. Jest z jednej strony otwarta. Nowoczesne rozwiązane. Są z tego bardzo dumni.
— Wygląda — powiedział Lotze, spoglądając w dół — jakby to projektował jakiś Żyd.
Baynes przyglądał mu się uważnie. Przez moment bardzo silnie odczuł jakieś niezrównoważenie, jakiś psychopatyczny feler niemieckiego umysłu. Czy Lotze rzeczywiście tak myśli? Czy to była rzeczywiście szczera uwaga?
— Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze w San Francisco — powiedział Lotze, kiedy rakieta dotknęła ziemi. — Będę w kłopocie, nie mogąc porozmawiać z rodakiem.
— Nie jestem pańskim rodakiem — stwierdził Baynes.
— O tak, to prawda. Ale rasowo jesteśmy bardzo sobie bliscy. Można powiedzieć, że należymy do tej samej rasy — Lotze zaczął się wiercić na fotelu, szykując do uwolnienia ze skomplikowanej uprzęży.
Czy naprawdę jestem bliski rasowo temu człowiekowi? — pomyślał Baynes. Czy rzeczywiście można powiedzieć, że należymy do tej samej rasy? W takim razie we mnie też jest to psychopatyczne pęknięcie. Cały nasz świat jest psychopatyczny. Władza jest w rękach szaleńców. Od jak dawna to wiemy? Żyjemy z tym? I… ilu z nas wie? Na pewno nie Lotze. Widocznie, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę, że jest pomylony, to nie jest pomylony. Albo wraca do zdrowia. Budzi się. Myślę, że tylko nieliczni zdają sobie z tego sprawę. Pojedynczy ludzie tu i ówdzie. Ale szerokie masy… co one myślą? Setki tysięcy mieszkańców tego miasta. Czy sądzą, że żyją w normalnym świecie? Czy też domyślają się, widzą przebłyski prawdy…?
Zresztą, pomyślał, co to znaczy pomylony? Prawna formułka. O co mi chodzi? Czuję to, widzę, ale co to jest?
To, co oni robią, czym są. Ta ich nieświadomość. Ich nieznajomość innych ludzi. Ich niewrażliwość na to, co robią z innymi, na zniszczenie, które spowodowali i powodują. Nie, pomyślał. To nie to. Sam nie wiem, wyczuwam to intuicyjnie. Ale… oni są celowo okrutni… czy o to chodzi? Nie. Boże, pomyślał. Nie potrafię tego sformułować. Oni ignorują całe fragmenty rzeczywistości. Tak, ale jest coś jeszcze. Ich plany. Podbój planet. Jest w tym coś obłąkańczego i zwyrodniałego, podobnie jak w ich podboju Afryki, a wcześniej Europy i Azji.
Ich perspektywa, zawsze kosmiczna. Nigdy tu człowiek, tam dziecko, zawsze jakaś abstrakcja: rasa, kraj. Volk. Land. Blut. Ehre. Honor nie poszczególnych ludzi, ale całej Ehre. Abstrakcja jest dla nich rzeczywistością, a rzeczywistość jest dla nich niewidzialna. Die Gute, ale nie dobrzy ludzie, ten dobry człowiek. To wynika z ich poczucia czasu i przestrzeni. Pomijając „tutaj” i „teraz”, wpatrują się w bezkresną, czarną, niezmienną dal. A to ma katastrofalny wpływ na życie. Bo kiedyś w końcu życia nie będzie; tak jak kiedyś były tylko cząsteczki rozsiane w kosmosie, gorący wodór i nic więcej. I tak będzie znowu. Teraz jest przerwa, ein Augenblick. Kosmiczny proces bez chwili wytchnienia zgniata życie, tworząc granit i metan; czas ucieka dla wszystkich form życia. Wszystko to jest chwilowe. A oni — ci szaleńcy — tęsknią za granitem, za gazem, za tym, co nieożywione; chcą pomóc naturze.
I wiem, pomyślał, dlaczego. Chcą być podmiotem, nie ofiarą historii. Identyfikują się z boskimi mocami i wydaje im się, że są podobni bogom. To jest ich największe szaleństwo. Są opętani jakimś archetypem; ich jaźń rozrosła się psychopatycznie i już sami nie wiedzą, gdzie się zaczynają oni, a gdzie kończy się Bóg. To nie arogancja, nie pycha, ale rozdęcie do ostatecznych granic wyobrażenia o sobie — poplątanie tego, który oddaje cześć, z tym, co się czci. Człowiek nie pożarł Boga, to Bóg pożarł człowieka.
To, czego nie rozumieją, to ludzka bezradność. Jestem słaby, mały, nic nie znaczę we wszechświecie. Wszechświat nie wie o moim istnieniu; żyję niewidzialny. Ale cóż w tym złego? Czy nie lepiej, że jest właśnie tak? Kogo bogowie zauważają, tego niszczą. Bądź mały… a unikniesz zawiści wielkich.
Odpinając swój pas, Baynes powiedział:
— Panie Lotze, nie wspomniałem o tym dotąd. Jestem Żydem. Czy pan rozumie?
Lotze spojrzał na niego z przestrachem.
— Nie można tego poznać — mówił Baynes — ponieważ zewnętrznie nie ma we mnie nic żydowskiego. Zmieniłem sobie kształt nosa, zmniejszyłem swoje wielkie, tłuste pory, rozjaśniłem chemicznie skórę, zmieniłem kształt czaszki. Słowem, fizycznie nie można mnie zdemaskować. Mogę — i często tak robiłem — poruszać się w najwyższych sferach nazistowskich. Nikt mnie nigdy nie zdemaskuje. — Tu zbliżył się do Lotzego i mówił cicho, żeby tylko on słyszał. — Jest nas takich więcej. Słyszy pan? My nie wyginęliśmy. Żyjemy nadal. Jesteśmy niewidoczni.
— Policja Bezpieczeństwa… — wyjąkał Lotze po chwili.
— SD może sprawdzać moje akta — powiedział Baynes. — Może mnie pan zadenuncjować, ale mam bardzo mocnych protektorów. Niektórzy to Aryjczycy, inni to Żydzi zajmujący wysokie stanowiska w Berlinie. Pański donos zostanie wyrzucony do kosza, a potem ja zadenuncjuję pana. I dzięki moim koneksjom znajdzie się pan w areszcie ochronnym. — Baynes uśmiechnął się, skinął głową i zostawił Lotzego, dołączając do wysiadających pasażerów.
Wszyscy zeszli po pochylni na zimne, wietrzne lotnisko. Na dole Baynes znów znalazł się przez chwilę obok Lotzego.
— Prawdę mówiąc — powiedział Baynes idąc koło niego — nie podoba mi się pańska gęba, panie Lotze, chyba więc zadenuncjuję pana tak czy owak — i ruszył szybciej, wyprzedzając Lotzego.
Na końcu lotniska, przed wejściem do dworca, czekał spory tłum. Krewni i przyjaciele pasażerów machają, wspinają się na palce, śmieją się, podnieceni przebiegają wzrokiem twarze przybyszów. Masywny starszy Japończyk w eleganckim angielskim płaszczu, spiczastych Oxfordach i meloniku stał nieco w przodzie w asyście młodszego Japończyka. W klapie płaszcza miał odznakę wszechwładnej Pacyficznej Misji Handlowej Rządu Cesarskiego. To on, domyślił się Baynes. Pan Tagomi pofatygował się osobiście, żeby mnie powitać.
— Henr Baynes! — zawołał Japończyk, robiąc kilka kroków do przodu i niezdecydowanie pochylił głowę.
— Dobry wieczór, panie Tagomi — powiedział Baynes wyciągając rękę. Wymienili uścisk dłoni, potem ukłony. Rozpromieniony młodszy Japończyk skłonił się również.
— Nieco chłodno na tym odsłoniętym lotnisku — powiedział pan Tagomi. — Udamy się do śródmieścia helikopterem misji. A może chciałby pan przedtem skorzystać z wygód i tak dalej? — Pan Tagomi z troską zajrzał gościowi w twarz.
— Możemy ruszać natychmiast — odparł Baynes. — Chcę się zarejestrować w hotelu. Mój bagaż…
— Pan Kotomichi się tym zajmie — przerwał mu pan Tagomi. — Przyjedzie później. Widzi pan, na tym dworcu czeka się prawie godzinę na odbiór bagażu. Dłużej niż trwa sam lot.
Pan Kotomichi uśmiechnął się uprzejmie.
— Bardzo dobrze — zgodził się Baynes.
— Chciałbym panu wręczyć prezent — powiedział pan Tagomi.
— Prezent? — zdziwił się Baynes.
— Żeby zyskać pańską przychylność. — Pan Tagomi sięgnął do kieszeni płaszcza, skąd wyjął niewielkie pudełko. — Wybrany spośród najpiękniejszych okazów sztuki amerykańskiej dostępnych na rynku.
— Cóż — powiedział Baynes. — Dziękuję. — I przyjął pudełko.
— Przez całe popołudnie wybrani urzędnicy rozpatrywali alternatywy. To jest najbardziej autentyczne dzieło starej, ginącej amerykańskiej kultury, rzadki zachowany okaz otoczony aurą minionych złotych czasów.