Pan Baynes otworzył pudełko. W środku, na czarnym aksamicie, leżał zegarek z Myszką Miki.
Czyżby Tagomi stroił sobie żarty? Podniósł oczy, zobaczył pełne napięcia i niepokoju oblicze pana Tagomi. Nie, to nie był żart.
— Ogromnie panu dziękuję — powiedział. — To wprost niewiarygodne.
— Na całym świecie jest tylko kilka, może dziesięć, autentycznych zegarków z Myszką Miki z 1938 roku — powiedział pan Tagomi, wpatrując się w gościa w oczekiwaniu jego reakcji, jego zachwytu. — Nikt ze znanych mi kolekcjonerów nie posiada czegoś takiego.
Weszli do budynku dworca i zaczęli wchodzić na górę.
— Harusame ni nuretsutsu yane no temari kana — odezwał się za ich plecami pan Kotomichi.
— Co to jest? — spytał Baynes pana Tagomi.
— Stary wiersz — odpowiedział pan Tagomi. — Środkowa epoka Tokugawa.
— Wiosenna ulewa, moknie na dachu szmaciana piłka jakiegoś dziecka — powiedział Kotomichi.
4
Frank Frink patrzył, jak jego były pracodawca kuśtyka korytarzem w kierunku głównej hali produkcyjnej Towarzystwa W-M, i myślał: to dziwne, ale Wyndam-Matson nie wygląda na właściciela fabryki. Wygląda jak obwieś z podejrzanej dzielnicy, jak pijaczyna, którego wykąpano, ostrzyżono, ogolono, któremu dano zastrzyk witamin, nowe ubranie i pięć dolarów, żeby rozpoczął nowe życie. Stary miał niepewny, nerwowy, wręcz przepraszający sposób bycia, jakby traktował wszystkich jako potencjalnych wrogów silniejszych od siebie i starał się ich ułagodzić, wkraść w ich łaski. „Załatwią mnie”, zdawało się mówić jego zachowanie.
A jednak stary W-M to była potęga. Był właścicielem poważnej części akcji różnych przedsiębiorstw i wielu nieruchomości. Nie mówiąc o zakładach Towarzystwa W-M.
Idąc za nim, Frink pchnął wielkie żelazne drzwi do głównej hali produkcyjnej. Hałas maszynerii, który słyszał codziennie przez tyle godzin, widok ludzi i maszyn, powietrze wypełnione błyskami światła, opiłkami, ruchem. Stary wszedł do hali. Frink przyśpieszył kroku.
— Cześć, panie W-M! — zawołał.
Stary zatrzymał się przy owłosionym majstrze nazwiskiem Ed McCarthy. Obaj przyglądali się podchodzącemu Frinkowi.
— Żałuję, Frank — powiedział Wyndam-Matson, oblizując nerwowo wargi — ale nie mogę cię przyjąć z powrotem. Wziąłem już kogoś na twoje miejsce myśląc, że nie wrócisz. Po tym, co mi powiedziałeś. — W jego okrągłych oczkach błysnęło znane Frinkowi chyba dziedziczne zakłamanie. Stary miał je we krwi.
— Przyszedłem po swoje narzędzia — powiedział Frink. — Po nic więcej. — Jego głos, zauważył to z przyjemnością, brzmiał twardo, nawet szorstko.
— Hm, zobaczymy — mruknął W-M niezdecydowanie, zdradzając, że nie bardzo wie, jak to jest z tymi narzędziami. — Myślę, że to twoja sprawa — zwrócił się do Eda. — Załatw to z Frankiem. Ja mam inne sprawy. — Spojrzał na kieszonkowy zegarek. — Dobrze, Ed. Porozmawiamy o tych fakturach później. Teraz muszę już lecieć. — Poklepał Eda po ramieniu i podreptał, nie oglądając się za siebie.
Ed McCarthy i Frink zostali sami.
— Chciałeś wrócić do pracy? — spytał po chwili Ed McCarthy.
— Tak — przyznał Frink.
— Wczoraj byłem z ciebie dumny.
— Ja też — powiedział Frink. — Ale… nie mogę przecież pracować gdzie indziej. — Czuł się pokonany, w sytuacji bez wyjścia. — Sam wiesz. — Nieraz rozmawiali o swoich kłopotach.
— Nie, nie wiem — powiedział McCarthy. — Na wtryskarce nie ma lepszego od ciebie na całym Wybrzeżu. Widziałem, jak machnąłeś całą sztukę w pięć minut, z pierwszą polerką włącznie. I poza spawaniem…
— Nigdy nie twierdziłem, że umiem spawać — powiedział Frink.
— Nie myślałeś nigdy, żeby założyć własny interes?
— I co niby miałbym robić? — wyjąkał zaskoczony Frink.
— Biżuterię.
— O, daj spokój!
— Oryginalne rzeczy, na zamówienie, nie seryjną tandetę. — McCarthy zaprowadził go w kąt hali, dalej od hałasu. — Za jakieś dwa tysiące dolców mógłbyś urządzić mały warsztat w piwnicy albo w garażu. Kiedyś robiłem projekty kolczyków i wisiorków. Pamiętasz, takie naprawdę nowoczesne? — Wziąwszy kawałek papieru, zaczął rysować, powoli, z namysłem.
Zaglądając mu przez ramię, Frink zobaczył projekt bransolety, abstrakcyjny wzór o płynnych liniach. — Czy będzie zbyt na coś takiego? — Zawsze widział tylko rzeczy tradycyjne, nawet antyczne, przedmioty z przeszłości. — Nikt nie chce współczesnej sztuki amerykańskiej, coś takiego nie istnieje od wojny.
— To stwórz zapotrzebowanie — powiedział McCarthy z gniewną miną.
— Mam sam sprzedawać?
— Dostarczaj do sklepów. Takich jak ten… jakże on się nazywa? Ten duży, wykwintny sklep z dziełami sztuki na Montgomery.
— Amerykańskie Rzemiosło Artystyczne — powiedział Frink. Nigdy nie wchodził do takich modnych, drogich sklepów, podobnie jak większość Amerykanów. Tylko Japończycy mieli pieniądze, żeby tam kupować.
— Wiesz, czym handlują takie sklepy? — mówił McCarthy. — I na czym zbijają forsę? Na cholernych srebrnych sprzączkach do pasów, robionych przez Indian z Nowego Meksyku. Na cholernej turystycznej tandecie taśmowej produkcji. Rzekoma egzotyka miejscowa.
Przez dłuższą chwilę Frink przyglądał się Edowi.
— Wiem, co tam jeszcze sprzedają. Ty też.
— Ja też — przyznał McCarthy.
Obaj wiedzieli, bo obaj byli z tym bezpośrednio związani, od dawna.
Towarzystwo W-M oficjalnie produkowało schody, poręcze, kominki i ozdoby z kutego żelaza do nowych domów, wszystko masowo, ze standardowych wzorów. Do nowego budynku o czterdziestu mieszkaniach wykonywano tę samą rzecz w czterdziestu egzemplarzach. Oficjalnie Towarzystwo W-M było kuźnią żelaza, albo ubocznie prowadziło inny interes, z którego czerpało główne zyski.
Stosując różnorodne skomplikowane narzędzia, materiały i urządzenia, Towarzystwo W-M produkowało nieprzerwany strumień podrabianych przedwojennych antyków, które ostrożnie i fachowo wypuszczano do hurtowego obrotu dziełami sztuki, gdzie mieszały się z autentycznymi przedmiotami zebranymi z całego kontynentu. Podobnie jak w obrocie znaczkami i numizmatami, nikt nie był w stanie ocenić, jaki procent przedmiotów na rynku stanowią falsyfikaty. I nikomu, a zwłaszcza handlarzom i samym kolekcjonerom, nie zależało na tym, żeby to wyjaśniać.
Kiedy Frink porzucił pracę, na jego warsztacie leżał nie dokończony Colt z czasów Dzikiego Zachodu; on sam przygotował matryce, wykonał odlew i pracował nad ręcznym wykończeniem broni. Zapotrzebowanie na krótką broń z okresu wojny secesyjnej i podboju Dzikiego Zachodu było nieograniczone. Towarzystwo W-M mogło sprzedać tyle towaru, ile Frink wyprodukował. To była jego specjalność.
Frink wolnym krokiem podszedł do swojego warsztatu i wziął do ręki nieoszlifowany wycior do rewolweru. Jeszcze trzy dni i broń byłaby skończona. Dobra robota, pomyślał. Ekspert mógł się na tym poznać, ale japońscy zbieracze nie byli prawdziwymi znawcami, nie mieli punktu odniesienia, materiału porównawczego.
Z tego, co wiedział, nigdy nawet nie przyszło im do głowy, żeby zadać sobie pytanie, czy te tak zwane zabytkowe przedmioty, sprzedawane w sklepach Zachodniego Wybrzeża, są autentyczne. Może kiedyś to zrobią… a wtedy bomba pęknie i popyt spadnie nawet na autentyki. Prawo Greshama: fałszerstwa obniżają wartość autentyków. To niewątpliwie było przyczyną milczenia w tej sprawie; ostatecznie wszyscy przecież byli zadowoleni. Fabryczki w różnych miastach, produkujące te rzeczy, dawały zysk. Hurtownicy rozprowadzali towar, a detaliści wystawiali i reklamowali. Zbieracze bulili i uszczęśliwieni dźwigali swoje zakupy do domu, żeby zadziwiać nimi kolegów z pracy, sąsiadów i przyjaciółki.