Wyndam-Matson zażądał oczywiście wyjaśnień.
— To są nędzne falsyfikaty — powiedział Calvin.
— Przecież wiedziałeś — Wyndam-Matson był zdumiony. — Słuchaj, Ray, od początku wiedziałeś, o co chodzi. — Rozejrzał się: dziewczyny nie było, zapewne wyszła do łazienki.
— Wiedziałem, że to są falsyfikaty — powiedział Calvin. — Nie o tym mówię. Mówię, że są nędzne. Nic mnie nie obchodzi, czy rewolwer, który mi przysyłasz, był rzeczywiście używany w wojnie secesyjnej. Chcę tylko, żeby to był Colt czterdzieści cztery, zgodny z opisem w katalogu. Słuchaj, czy wiesz, kto to jest Robert Childan?
— Tak. — Coś mu chodziło po głowie, ale w danej chwili nie potrafił skojarzyć nazwiska z osobą. Ktoś ważny.
— Był dziś u mnie. W biurze. Dzwonię do ciebie z biura, nie z domu. Wciąż jeszcze siedzimy nad tą sprawą. W każdym razie przyszedł dziś do mnie z długą opowieścią. Był wściekły jak diabli. Naprawdę. Otóż jakiś jego ważny klient, jakiś japoński admirał, przyszedł czy też przysłał kogoś. Childan wspominał o zamówieniu na dwadzieścia tysięcy dolarów, ale to pewnie przesada. W każdym razie ten Japończyk przyszedł — i nie mam podstaw, żeby wątpić w tę część opowieści — chciał kupić, ale rzucił tylko okiem na jeden z tych Coltów czterdzieści cztery waszej roboty i poznał się od razu. Schował forsę z powrotem do kieszeni i wyszedł. Co ty na to?
Wyndam-Matson nie wiedział, co odpowiedzieć. Ale natychmiast pomyślał, że to robota Frinka i McCarthy’ego. Odgrażali się, że coś zrobią i to musi być to. Nie rozumiał tylko, jak to zrobili; opowieść Calvina nie bardzo trzymała się kupy.
Poczuł prawie zabobonny lęk. Jak ci dwaj zdołali spreparować broń wyprodukowaną w lutym? Przypuszczał, że mogą pójść na policję, do gazet albo nawet do władz w Sac i oczywiście wszystko miał tam załatwione. Dziwne. Nie wiedział, co odpowiedzieć Calvinowi; mamrotał coś i miał uczucie, że trwa to nieskończenie długo; wreszcie udało mu się zakończyć rozmowę i odłożyć słuchawkę.
Ze zdziwieniem zauważył, że Rita wróciła z łazienki i wysłuchała całej rozmowy. Chodziła teraz nerwowo po pokoju, ubrana jedynie w czarną jedwabną halkę, z jasnymi włosami opadającymi na obnażone, nieco piegowate ramiona.
— Zawiadom policję — powiedziała.
No cóż, myślał, chyba najtaniej będzie zaoferować im ze dwa tysiące. Powinni się zgodzić; zapewne o to im tylko chodzi. Tacy mali faceci myślą małymi kategoriami; dla nich będzie to dużo. Zainwestują wszystko w swój nowy interes, stracą i za miesiąc będą znów bez grosza.
— Nie — odpowiedział.
— Dlaczego? Szantaż jest przestępstwem.
Trudno jej to było wyjaśnić. Przywykł płacić ludziom, wliczał to w koszty handlowe, tak jak światło i gaz. Jeżeli suma była niewielka… z drugiej strony Rita miała rację. Namyślał się.
Dam im dwa tysiące, postanowił, ale skontaktuję się też ze znajomym inspektorem policji. Niech przejrzą kartoteki Frinka i McCarthy’ego, może znajdą coś, co się przyda. W razie gdyby pojawili się jeszcze raz, będę mógł sobie z nimi poradzić.
Na przykład, pomyślał, dowiem się, czy Frink jest Żydem. Zmienił sobie nos i nazwisko. Wystarczy, żebym zawiadomił niemieckiego konsula. Prosta sprawa. Konsul zażąda od władz japońskich ekstradycji. Poślą cwaniaka do gazu, jak tylko przekroczy linię demarkacyjną. Zdaje się, że mają jeden z tych swoich obozów w Nowym Jorku. Taki z piecami.
— Jestem zdziwiona — odezwała się dziewczyna — że ktoś może szantażować człowieka z twoją pozycją. — Zmierzyła go spojrzeniem.
— Wiesz, coś ci powiem. Cały szum wokół zabytków to bzdura. Ci Japończycy są stuknięci. Zaraz ci dowiodę. — Wstał, wyszedł do gabinetu i wrócił z dwiema zapalniczkami, które postawił na niskim stoliku. — Spójrz na nie. Wyglądają tak samo, prawda? Ale jedna jest zabytkowa. — Wykrzywił się w uśmiechu. — Weź je do ręki. Śmiało. Jedna z nich jest warta dla kolekcjonerów czterdzieści, może pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Dziewczyna ostrożnie wzięła obie zapalniczki i przyglądała im się z uwagą.
— Nie czujesz — zakpił — zabytkowości?
— Co to jest za „zabytkowość”?
— Kiedy przedmiot ma w sobie kawałek historii. Posłuchaj. Jedna z tych zapalniczek znajdowała się w kieszeni Franklina Roosevelta, kiedy został zamordowany. A druga nie. Ta pierwsza jest zabytkowa i to bardzo. Trudno o coś bardziej zabytkowego. A ta druga nie ma w sobie nic. Potrafisz to wyczuć? — Trącił ją łokciem. — Nie potrafisz. Nie możesz ich odróżnić. Żadna nie roztacza „mistycznej aury”.
— Coś takiego — powiedziała dziewczyna z nabożnym szacunkiem. — Czy to prawda? Czy on rzeczywiście miał jedną z nich przy sobie tamtego dnia?
— Oczywiście. I ja wiem, która to jest. Teraz rozumiesz, o co mi chodzi. Wszystko to jedna wielka lipa i oni sami się oszukują. Na przykład broń zostaje użyta w słynnej bitwie, gdzieś pod Meuse-Argonne i niczym się nie różni od innych, jeżeli się o tym nie wie. Wszystko jest tutaj — stuknął się w czoło. — W głowie, nie w broni. Sam byłem kiedyś zbieraczem. Prawdę mówiąc, tą drogą wszedłem do zawodu. Zbierałem znaczki. Wczesne kolonie angielskie.
Dziewczyna stała teraz przy oknie z założonymi rękami, patrząc na światła centrum San Francisco.
— Moi rodzice mówili, że nie przegralibyśmy wojny, gdyby on żył — powiedziała.
— No dobrze — kontynuował Wyndam-Matson — a teraz przypuśćmy, że w zeszłym roku rząd kanadyjski albo ktoś inny znalazł matryce jakiegoś starego znaczka. A także farbę drukarską i zapas…
— Nie wierzę, że któraś z tych zapalniczek była własnością Roosevelta — przerwała mu dziewczyna.
— O to mi właśnie chodzi! — roześmiał się Wyndam-Matson. — Musiałbym ci to udowodnić jakimś dokumentem. Świadectwem autentyczności. I dlatego wszystko to jest oszustwem, masowym złudzeniem. Cała wartość tkwi nie w przedmiocie, lecz w dołączonym papierze!
— Pokaż mi ten papier.
— Bardzo proszę. — Zerwał się i wyszedł do gabinetu. Zdjął ze ściany oprawione świadectwo z Instytutu Smithsona; dokument i zapalniczka kosztowały go majątek, ale były tego warte, gdyż stanowiły dowód, że ma rację, że słowo „fałszerstwo” nic w istocie nie znaczy, ponieważ słowo „autentyk” też nic w istocie nie znaczy.
— Colt czterdzieści cztery to Colt czterdzieści cztery — mówił wracając do pokoju. — Wszystko zależy od kalibru i konstrukcji, a nie od tego, kiedy go wyprodukowano. Wszystko zależy od…
Dziewczyna wyciągnęła rękę. Wyndam-Matson podał jej dokument.
— Więc to prawda — powiedziała po chwili.
— Tak. To ta — uniósł w palcach zapalniczkę z długą rysą na boku.
— To ja już sobie pójdę — powiedziała dziewczyna. — Spotkamy się znowu kiedyś wieczorem. — Odłożyła dokument i zapalniczkę i poszła do łazienki po ubranie.
— Dlaczego? — zawołał biegnąc za nią. — Przecież jesteśmy tu całkiem bezpieczni, żony nie będzie przez kilka tygodni, mówiłem ci przecież. Odklejona rogówka.
— Nie o to chodzi.
— A o co?
— Proszę cię, wezwij rikszę, a ja się ubiorę.
— Odwiozę cię do domu — powiedział ponuro.
Ubrała się i w milczeniu chodziła po pokoju, czekając, aż Wyndam-Matson przyniesie jej płaszcz. Była zamyślona, daleka, nawet jakby przygnębiona. Przeszłość nastraja ludzi ponuro, pomyślał. Do licha, co mnie skusiło, żeby ruszyć ten temat? Ale przecież jest taka młoda… Kto mógł wiedzieć, że to nazwisko coś dla niej znaczy. Dziewczyna uklękła przy bibliotece.