— Bardzo słusznie — powiedziała Betty. — Przeciętny gust naprawdę godny politowania.
— Podobnie jak w muzyce — dodał Paul. — Nie ma, na przykład, zainteresowania autentycznym amerykańskim jazzem. Czy lubisz, dajmy na to, Bunka Johnsona, Kida Ory i innych? Wczesny Dixieland? Posiadam zbiór płyt z taką dawną muzyką, oryginalne nagrania Geneta.
— Obawiam się, że niewiele wiem o murzyńskiej muzyce — powiedział Robert. Wyglądało na to, że jego uwaga nie zrobiła dobrego wrażenia. — Wolę klasyczną. Bach i Beethoven. — W tym nie mogło być nic złego. Czuł się lekko urażony. Czy oczekiwano, że wyprze się wielkich mistrzów europejskiej muzyki, nieśmiertelnych klasyków na rzecz nowoorleańskiego jazzu z podejrzanych lokali i knajp murzyńskiej dzielnicy?
— Może jeżeli zagram ci coś w wykonaniu Nowoorleańskich Królów Rytmu — zaczął Paul wstając, ale Betty spojrzała na niego ostrzegawczo. Zawahał się i wzruszył ramionami.
— Kolacja prawie gotowa — powiedziała.
Paul wrócił na miejsce. Lekko niezadowolony, jak zauważył Childan, mruknął:
— Jazz z Nowego Orleanu to najbardziej autentyczna amerykańska muzyka, jaka istnieje. Zrodzona na tym kontynencie. Wszystko inne przyszło z Europy, jak te łzawe ballady w staroangielskim stylu.
— Stała przyczyna sporów między nami — wtrąciła Betty, uśmiechając się do Childana. — Nie podzielam jego zamiłowania do oryginalnego jazzu.
Nadal trzymając w ręku egzemplarz Szarańczy, Childan spytał:
— Jakiego rodzaju alternatywę teraźniejszości przedstawia ta powieść?
— Taką, w której Niemcy i Japonia przegrały wojnę.
Zapadło milczenie.
— Czas do stołu — powiedziała Betty, powstając z wdziękiem. — Proszę za mną, dwaj głodni gentlemani-businessmani — pociągnęła Roberta i Paula do stołu nakrytego już białym obrusem, srebrem, porcelaną, z wielkimi, szorstkimi serwetkami w czymś, co Childan rozpoznał jako wczesnoamerykańskie kościane pierścienie. Dobre amerykańskie srebra. Filiżanki i spodeczki Royal Albert, ciemnogranatowe z żółtym. Bardzo rzadkie; nie mógł się powstrzymać od spojrzenia na nie z zawodowym podziwem.
Talerze nie były amerykańskie. Wyglądały na japońskie, ale nie miał pewności, bo to nie była jego specjalność.
— To porcelana Imari — wyjaśnił Paul, zauważywszy jego zainteresowanie. — Z Arity. Uważana za produkt wysokiej klasy. Japonia.
Usiedli za stołem.
— Kawa? — spytała Betty.
— Tak — powiedział. — Chętnie.
— Pod koniec posiłku — dodała, udając się po tacę na kółkach.
Wkrótce wszyscy jedli. Robert uważał, że jedzenie jest wspaniałe. Gospodyni była nieprzeciętną kucharką. Szczególnie przypadła mu do gustu sałatka. Awokado, serca karczochów, wszystko posypane jakimś pleśniowym serem… Bogu dzięki, że nie podjęli go kolacją po japońsku, tymi mieszankami mięsa i warzyw, które tak często jadał od wojny.
I te wieczne owoce morza. Nie mógł już patrzeć na krewetki czy inne skorupiaki.
— Ciekaw jestem — odezwał się Robert — jak on sobie wyobraża świat, w którym Niemcy i Japonia przegrały wojnę.
Przez chwilę ani Paul, ani Betty nie odpowiadali. Wreszcie Paul przerwał milczenie.
— Bardzo skomplikowane różnice. Lepiej przeczytać książkę. Wyjaśnienie mogłoby popsuć przyjemność.
— Mam zdecydowane poglądy w tej sprawie — powiedział Robert. — Często się nad tym zastanawiałem. Świat wyglądałby znacznie gorzej. — Usłyszał we własnym głosie mocny, prawie ostry ton. — Znacznie gorzej.
Robili wrażenie zdziwionych. Pewnie to ten jego ton.
— Wszędzie zapanowałby komunizm — kontynuował Robert.
— Autor, pan Abendsen, rozważa sprawę niepowstrzymanego rozprzestrzeniania się Rosji Sowieckiej. Ale podobnie jak w pierwszej wojnie światowej, mimo znalezienia się po zwycięskiej stronie, drugorzędna, chłopska Rosja przegrywa. Wielkie pośmiewisko, kiedy się wspomni wojnę rosyjsko-japońską…
— Musieliśmy swoje wycierpieć, zapłacić cenę — powiedział Robert. — Ale było to w dobrej sprawie. Aby powstrzymać słowiański zalew.
— Osobiście nie wierzę w żadne historyczne opowieści o „zalewie” świata przez kogokolwiek, Słowian, Chińczyków czy Japończyków — powiedziała Betty cicho, przyglądając się Robertowi spokojnie. Panowała całkowicie nad sobą, nie dając się ponieść emocjom; chciała jednak wyrazić swoją opinię. Na policzkach miała teraz wypieki.
Przez jakiś czas jedli w milczeniu. Znów to zrobiłem, uświadomił sobie Robert Childan. Nie sposób uniknąć tego tematu. Bo jak wszędzie, w książce, którą przypadkiem wezmę do ręki, w płytach z muzyką, w tych kościanych pierścieniach do serwetek: łupy zagrabione przez zwycięzców. Dziedzictwo mojego narodu.
Spójrzmy faktom w oczy. Próbuję udawać, że ci Japończycy i ja jesteśmy tacy sami. Ale cóż: nawet kiedy wysilam się i wyrażam zadowolenie, że oni wygrali wojnę, że mój kraj przegrał, nawet wtedy nie znajdujemy wspólnego języka. Słowa, które coś znaczą dla mnie, dla nich znaczą coś wręcz przeciwnego. Ich mózgi są inne. Dusze też. Popatrzcie, jak piją z angielskiej porcelany, jedzą amerykańskimi srebrnymi sztućcami, słuchają murzyńskiej muzyki. Ale wszystko to jest tylko powierzchowne. Władza i bogactwo sprawiają, że mogą sobie na to pozwolić, ale to czysty ersatz.
Nawet ta I-cing, którą nam wtłoczyli do gardła, przecież to chińskie. Zapożyczone licho wie kiedy. Kogo oni chcą oszukać? Siebie samych? Kradną obyczaje na lewo i na prawo, ubranie, jedzenie, sposób mówienia i chodzenia; zajadają się na przykład pieczonymi kartoflami ze śmietaną i szczypiorkiem, tradycyjnym amerykańskim daniem, które włączyli do swoich łupów. Ale nikt nie daje się na to nabrać, możecie mi wierzyć, a już ja najmniej.
Jedynie biała rasa obdarzona jest zdolnościami twórczymi, pomyślał. A jednak ja, człowiek tej rasy, muszę bić czołem przed tą parą. Pomyśleć tylko, jak by to było, gdybyśmy to my wygrali! Zmietlibyśmy ich z powierzchni ziemi. Po Japonii nie byłoby śladu i Stany Zjednoczone byłyby jedyną, ogromną, olśniewającą potęgą na całym bożym świecie.
Muszę przeczytać tę Szarańczą, pomyślał. Choćby z patriotycznego obowiązku.
— Robert, ty nic nie jesz. Czy jedzenie jest źle przyrządzone? — spytała Betty cicho.
Natychmiast nabrał na widelec sałatki.
— Nie — powiedział — od lat nie jadłem nic równie smakowitego.
— Dziękuję — Betty była wyraźnie zadowolona. — Staram się, żeby wszystko było autentyczne… robię zakupy troskliwie w małych amerykańskich sklepikach na Mission Street. Wiem, że tam nie ma lipy.
Doskonale przygotowujecie miejscowe potrawy, myślał Robert Childan. Prawdę mówią, że wasze zdolności naśladowcze są olbrzymie. Szarlotka, coca-cola, przechadzka po kinie, Glenn Miller… potrafilibyście sklecić z blachy i papieru ryżowego całą sztuczną Amerykę. Papierowa mama w kuchni, papierowy tatuś czyta gazetę, papierowy piesek na podłodze. Wszystko.
Paul przyglądał mu się w milczeniu. Childan, zauważywszy nagle jego spojrzenie, przerwał swoje rozmyślania i zajął się jedzeniem. Czyżby potrafił czytać myśli? — przemknęło mu przez głowę. — Widzieć, co naprawdę myślę? Wiem, że nic po sobie nie pokazałem. Cały czas zachowywałem stosowny wyraz twarzy, nie mógł się domyślić.