— Robercie — odezwał się Paul — ponieważ jesteś tu urodzony i wychowany i znasz amerykańskie wyrażenia, może mógłbym skorzystać z twojej pomocy przy książce, która sprawiła mi pewną trudność. Powieść z lat trzydziestych amerykańskiego autora.
Robert skłonił się z lekka.
— Książka dość rzadka, ale której egzemplarz posiadam, jest pióra Nathanaela Westa. Nazywa się Miss Lonelyhearts. Czytałem ją z przyjemnością, ale nie całkiem rozumiałem, o co autorowi chodziło. — Spojrzał z nadzieją na Roberta.
— Ja… nie znam tej książki — przyznał Robert Childan po chwili. Nigdy nawet o niej nie słyszałem, pomyślał.
Na twarzy Paula odmalowało się rozczarowanie.
— Szkoda. To cienka książka. O człowieku, który prowadzi w gazecie dział porad i otrzymuje stale listy z problemami sercowymi, aż wreszcie ludzkie cierpienie doprowadza go do szaleństwa i zdaje mu się, że jest Chrystusem. Przypominasz sobie? Może dawno temu?
— Nie — powiedział Robert.
— Wyraża dziwny pogląd na cierpienie — mówił Paul. — Wielce oryginalne spojrzenie na cierpienie bez powodu, problem, którym zajmują się wszystkie religie. Takie religie jak chrześcijaństwo często twierdzą, że przyczyną cierpienia musi być grzech. West daje bardziej przekonujący pogląd. Może rozumiał, że może istnieć cierpienie bez powodu, dlatego że był Żydem?
— Gdyby Niemcy i Japonia przegrały wojnę, Żydzi rządziliby dziś światem. Z Moskwy i Wall Street — powiedział Robert.
Dwoje Japończyków, mąż i żona, jakby się skulili. Jakby poblakli, skurczyli się, zapadli w siebie. Nawet w pokoju powiało chłodem. Robert Childan poczuł, że jest sam. Jadł sam, już nie w ich towarzystwie. Co zrobił tym razem? Czego nie zrozumieli? Ta ich tępota i brak zdolności do języków, do pojmowania zachodniej myśli. Coś im umknęło, więc się obrazili. To tragiczne, myślał nie przestając jeść. A jednak, cóż tu można poradzić?
Należało za wszelką cenę przywrócić pogodny nastrój, jaki panował jeszcze przed chwilą. Dopiero teraz można go w pełni docenić. Ale Robert Childan nie czuł się tak źle jak za pierwszym razem, ponieważ bezsensowne mrzonki zaczęły mu wietrzeć z głowy. Przyszedłem tu z takim drżeniem, przypomniał sobie. Wchodziłem po schodach z romantycznym, prawie sztubackim uniesieniem. Ale nie można ignorować rzeczywistości, trzeba dorosnąć.
Wszystko tutaj to lipa. Ci ludzie nie są w pełni ludźmi. Ubrali się, ale są jak poprzebierane w cyrku małpy. Są sprytni i potrafią naśladować, ale to wszystko.
Dlaczego więc im nadskakuję? Czy tylko dlatego, że wygrali?
To spotkanie ujawniło wielką rysę na moim charakterze. Ale tak to już jest. Mam śmieszną skłonność do… no, powiedzmy, bezbłędnego wybierania mniejszego zła. Jak krowa, która dostrzega żłób, galopuje bez zastanowienia.
Zawsze robiłem wszystko, co trzeba, bo tak jest bezpieczniej; ostatecznie to są zwycięzcy, oni tu rozkazują. I chyba nadal będę tak robić, bo dlaczegóż miałbym ściągać sobie na głowę kłopoty? Czytają amerykańską książkę i chcą, żebym im ją wyjaśnił; spodziewają się, że ja, jako biały, potrafię odpowiedzieć na ich pytania. I ja chciałbym! Ale w tym przypadku nie mogę, chociaż gdybym czytał książkę, pewnie bym potrafił.
— Może któregoś dnia zajrzę do Miss Lonelyhearts — zwrócił się do Paula. — I wtedy będę ci mógł przekazać jej wymowę.
Paul skinął z lekka głową.
— Obecnie jednak jestem zbyt przeciążony pracą. Może później… Jestem pewien, że nie zajmie mi to zbyt wiele czasu.
— Nie — powiedział cicho Paul. — Bardzo krótka książka.
Oboje z Betty wyglądają na zasmuconych, pomyślał Robert Childan. Zastanawiał się, czy oni także wyczuli przepaść, jaka go od nich dzieli. Mam nadzieję, że tak, pomyślał. Zasługują na to. Wielka szkoda, muszą sami doszukać się znaczenia powieści.
Jadł teraz ze zdwojoną przyjemnością.
Reszta wieczoru przeszła bez dalszych spięć. Wychodząc o dziesiątej z mieszkania państwa Kasoura, Robert Childan nadal miał poczucie pewności siebie, które go opanowało w trakcie kolacji.
Szedł schodami w dół, nie troszcząc się o przypadkowych japońskich mieszkańców domu, którzy idąc lub wracając ze wspólnej łaźni, mogliby zwrócić na niego uwagę. Potem ciemna, wieczorna ulica, zatrzymanie przejeżdżającej rikszy i już był w drodze do domu.
Zawsze się zastanawiałem, jak by to było, gdyby spotkać niektórych klientów na gruncie towarzyskim. Nie najgorzej. I takie doświadczenie może też przydać się w interesach, pomyślał.
To dobrze robi, kiedy się spotyka w ten sposób z ludźmi, którzy budzili w nas lęk. Odkrywa się, jacy oni są naprawdę, i lęk przechodzi.
Tak rozmyślając, dotarł do swojej dzielnicy i wreszcie do swojego domu. Zapłacił chińczakowi i wszedł na dobrze znane schody.
W jego frontowym pokoju był nieznajomy mężczyzna. Biały mężczyzna w płaszczu siedział na kanapie i czytał gazetę. Robert Childan stał zdumiony na progu, a mężczyzna odłożył gazetę, leniwie wstał i sięgnął do kieszeni marynarki. Wyjął portfel i otworzył go.
— Kempeitai.
A więc pinok. Funkcjonariusz policji państwowej z Sacramento, ustanowionej przez japońskie władze okupacyjne. Przerażające!
— Robert Childan?
— Tak jest, proszę pana — odpowiedział. Serce waliło mu jak młotem.
— Ostatnio — mówił policjant, zerkając do papierów, które wyjął z teczki leżącej na kanapie — złożył panu wizytę mężczyzna, biały, podający się za kamerdynera oficera Marynarki Cesarskiej. Późniejsze poszukiwania wykazały, że to nie była prawda. Nie ma takiego oficera, nie ma takiego okrętu. — Przyjrzał się Childanowi badawczo.
— To prawda — powiedział Childan.
— Mamy doniesienie — ciągnął policjant — o serii wymuszeń w strefie Zatoki. Ten osobnik jest najwidoczniej z nimi związany. Czy może go pan opisać?
— Niski, raczej smagły… — zaczął Childan.
— Żyd?
— Tak! — zawołał Childan. — Teraz widzę, że tak, chociaż wtedy to przeoczyłem.
— Tu jest zdjęcie. — Funkcjonariusz Kempeitai pokazał je Childanowi.
— To on — potwierdził Childan z całkowitą pewnością. Był cokolwiek przerażony wszechwiedzą Kempeitai. — Jak go znaleźliście? Ja nie złożyłem skargi, ale zatelefonowałem do mojego dostawcy Raya Calvina i powiedziałem mu…
Policjant uciszył go ruchem ręki.
— Mam tu papier, który pan podpisze, i to będzie wszystko. Nie będzie pan musiał stawać w sądzie, to jest formalność kończąca pański udział w sprawie. — Wręczył Childanowi dokument i pióro. — Stwierdzenie, że ten osobnik naszedł pana i usiłował oszukać, podając się za kogoś innego, i tak dalej. Proszę przeczytać. — Policjant odsunął mankiet i wpatrywał się w swój zegarek, podczas gdy Robert Childan czytał dokument. — Czy to jest zasadniczo zgodne z prawdą?
Było to zgodne z prawdą… zasadniczo. Robert Childan nie miał czasu, żeby przestudiować dokument z należytą uwagą, a poza tym nie do końca rozumiał, co się właściwie wtedy zdarzyło. Wiedział tylko, że ten osobnik fałszywie się przedstawił i że wiązało się to z jakimś oszustwem; oraz że, jak powiedział funkcjonariusz Kempeitai, tamten człowiek był Żydem. Childan spojrzał na nazwisko pod fotografią. Frank Frink. Urodzony jako Frank Fink. Tak, niewątpliwie Żyd. Każdy by poznał, z takim nazwiskiem jak Fink. I to, że je zmienił.