9
Po dwóch tygodniach prawie nieprzerwanej pracy firma „Edfrank. Wytworna biżuteria” wyprodukowała pierwszą partię towaru. Ich dzieła leżały na dwóch deseczkach pokrytych czarnym aksamitem, mieszczących się w kwadratowym koszyku japońskiej roboty. Ed McCarthy i Frank Frink zrobili też sobie wizytówki. Nazwę firmy wycięli w dużej gumce do wycierania i odbili na czerwono, a resztę wykonali za pomocą dziecięcej drukarenki-zabawki. Użyli do tego luksusowego kolorowego kartonu na życzenia gwiazdkowe i efekt był znakomity.
Ich praca nosiła charakter profesjonalny pod każdym względem. Oglądając swoją biżuterię, wizytówki i sposób prezentowania nie mogli dostrzec żadnych śladów amatorszczyzny. Zresztą nic dziwnego, pomyślał Frank Frink. Obaj jesteśmy specjalistami; wprawdzie nie od biżuterii, ale od pracy w metalu.
Ich kolekcja obejmowała dużą różnorodność przedmiotów. Spinki do mankietów z mosiądzu, miedzi, brązu, a nawet z oksydowanego żelaza. Wisiorki, przeważnie z mosiądzu zdobionego srebrem. Srebrne kolczyki. Srebrne lub mosiężne broszki. Na srebro sporo wydali; sama lutownica do srebra była dużym obciążeniem. Kupili też trochę półszlachetnych kamieni do oprawienia w broszkach: barokowe perły, spinele, nefryty, okruchy słonecznego opalu. Jak wszystko pójdzie dobrze, spróbują złota i może małych diamentów.
Dopiero złoto miało im przynieść prawdziwe zyski. Zaczęli już szukać źródeł złomu, przetopionych starych wyrobów bez wartości artystycznej, znacznie tańszego niż nowe złoto. Ale i tak wiązało się to z ogromnymi kosztami. Jednak ze sprzedaży jednej złotej broszki mieli więcej niż z czterdziestu mosiężnych. Mogli dostać prawie każdą cenę w detalu za naprawdę dobry projekt i dobre wykonanie złotej broszki… pod warunkiem, jak przypomniał Frink, że ich towar w ogóle pójdzie.
Dotąd nie próbowali jeszcze nic sprzedać. Rozwiązali, jak się wydawało, podstawowe zagadnienia techniczne; mieli warsztat z silnikami, wtryskarkę, szlifierkę i polerkę. Rozporządzali faktycznie pełnym zestawem narzędzi do wykańczania wyrobów, od szczotek z drutu szorstkiego i mosiężnego po koła do polerowania z filcem, płótnem, skórą i zamszem, do których można było stosować proszki do szmergla i pumeksu, do najdelikatniejszych tlenków żelaza. Oczywiście mieli też palnik acetylenowy, butle, zawory, przewody i maski.
Także znakomite narzędzia jubilerskie. Niemieckie i francuskie szczypce, mikrometry, diamentowe wiertła, piłki, cęgi, pincety, podstawki do spawania, imadła, materiały do polerowania, nożyce, ręcznie kute małe młoteczki… cały zestaw precyzyjnych narzędzi. Mieli zapas drutu do lutowania na twardo różnej średnicy, blachę, nakrętki na szpilki, ogniwa, klipsy. Niewiele im zostało z dwóch tysięcy dolarów; firma Edfrank miała teraz na koncie w banku zaledwie dwieście pięćdziesiąt dolarów. Ale byli legalnie zarejestrowani, mieli nawet licencję PSA. Pozostawało tylko sprzedawać.
Żaden kupiec, myślał Frank, studiując ich wystawkę, nie przejrzy tego uważniej niż my. Niewątpliwie te ich wybrane artykuły prezentowały się dobrze, każdy drobiazgowo sprawdzony, czy nie ma złych szwów, szorstkich lub ostrych krawędzi, podbarwień… kontrolę jakości mieli bez zarzutu. Najmniejsze zmatowienie lub zadraśnięcie wystarczało, żeby rzecz wróciła do warsztatu. Nie możemy sobie pozwolić na pokazanie czegoś niechlujnego lub nie dokończonego; wystarczy przeoczyć jedną czarną plamkę na srebrnym naszyjniku — i jesteśmy skończeni.
Na ich liście sklep Roberta Childana figurował na pierwszym miejscu. Ale tylko Ed mógł pójść, Childan na pewno pamiętał Franka Frinka.
— Musisz zająć się sprzedażą — powiedział Ed, ale pogodził się z myślą, że do Childana pójdzie on. Kupił porządny garnitur, nowy krawat i białą koszulę, żeby wywrzeć należyte wrażenia. Mimo to czuł się niepewnie.
— Wiem, że jesteśmy dobrzy — powtarzał po raz milionowy. — Ale diabli wiedzą.
Większość wzorów była abstrakcyjna, spirale i pętle z drutu, kształty, które w pewnej mierze przybrał sam płynny metal. Niektóre miały zwiewność pajęczyny, inne wyrażały masywność, prawie barbarzyński ciężar. Zadziwiająca różnorodność kształtów, zważywszy jak niewiele sztuk leżało na aksamitnych tackach; a jednak, pomyślał Frink, jeden sklep mógłby kupić wszystko, co tu wyłożyliśmy. Jeżeli nam się nie powiedzie, odwiedzimy każdy sklep tylko raz. Ale jeżeli nam się uda, jeżeli przekonamy ich do swoich wyrobów, będziemy uzupełniać zamówienia do końca życia.
Wspólnie ułożyli obciągnięte aksamitem tacki w koszu. W najgorszym wypadku, mówił sam do siebie Frink, moglibyśmy odzyskać część wkładów za metal. Także za wyposażenie i narzędzia; możemy pozbyć się ich ze stratą wprawdzie, ale przynajmniej mielibyśmy coś.
To jest odpowiednia chwila, żeby poradzić się wyroczni. Spytać, jak powiedzie się Edowi pierwsza sprzedaż? Był na to zbyt zdenerwowany. Wróżba może być niepomyślna, a on nie czuł się na siłach, żeby temu stawić czoło. Tak czy inaczej, kości zostały rzucone: warsztat zorganizowany, biżuteria zrobiona. Niezależnie od tego, co I-cing mogłaby teraz z siebie wydusić.
Nie może za nas sprzedać naszych wyrobów… nie może zapewnić nam powodzenia.
— Najpierw zabiorę się do Childana — powiedział Ed. — Lepiej mieć to za sobą. A potem ty możesz spróbować kilku miejsc. Pojedziesz chyba ze mną? Zaparkuję za rogiem.
Kiedy wsiedli do furgonetki ze swoim koszem, Frink myślał, Bóg wie, jakim sprzedawcą okaże się Ed albo ja. Childana można przekonać, ale trzeba wiedzieć, jak towar przedstawić.
Gdyby tu była Juliana, pomyślał, mogłaby tam wejść i załatwić sprawę bez mrugnięcia okiem; jest piękna, potrafi rozmawiać z każdym na świecie i jest kobietą. Przecież to jest damska biżuteria. Mogłaby prezentować ją na sobie. Zamknąwszy oczy, usiłował sobie wyobrazić, jak wyglądałaby w jednej z ich bransolet. Albo w dużym srebrnym naszyjniku. Z czarnymi włosami, jasną cerą, poważnym, badawczym spojrzeniem… w szarym, nieco zbyt ciasnym swetrze, srebro na nagiej skórze, metal wznosi się i opada w rytm jej oddechu…
Boże, ależ ona była żywa w jego wyobraźni, jeszcze teraz. Każdą zrobioną przez nich sztukę jej długie, silne palce podnoszą, obracają; odrzucając do tyłu głowę, Juliana wysoko podnosi biżuterię, jak zawsze będąc świadkiem wszystkich jego poczynań.
Uznał, że najodpowiedniejsze dla niej byłyby kolczyki. Najlepiej długie, mosiężne. Z włosami podpiętymi z tyłu albo krótko obciętymi, żeby odsłonić szyję i uszy. Moglibyśmy zrobić jej zdjęcia dla celów reklamowych. Zastanawiali się z Edem nad katalogiem, żeby móc uruchomić sprzedaż wysyłkową do innych części świata. Wyglądałaby wspaniale… ma piękną skórę, bardzo zdrową, bez śladu zmarszczek, o ładnym odcieniu. Czy zgodziłaby się, gdybym ją odnalazł? Niezależnie od tego, co o mnie myśli; nie miałoby to nic wspólnego z naszym życiem osobistym. Sprawa czysto handlowa.
Co tam, nawet nie ja robiłbym zdjęcia. Wzięlibyśmy zawodowego fotografa. To by jej sprawiło przyjemność. Pewnie jest próżna jak dawniej. Zawsze lubiła, żeby ludzie na nią patrzyli, podziwiali ją, wszystko jedno kto. Chyba większość kobiet jest taka. Chcą, żeby na nie stale zwracano uwagę. Są pod tym względem jak małe dzieci.
Juliana nie znosiła samotności, myślał. Musiałem być zawsze pod ręką, żeby jej prawić komplementy. Dzieci też są takie; uważają, że jeżeli rodzice nie patrzą na to, co robią, to wówczas nie jest to rzeczywiste. Na pewno i teraz ma kogoś, kto ją podziwia. Mówi jej, jaka jest piękna. Jej nogi. Gładki, płaski brzuch…
— Co się z tobą dzieje? — spytał Ed spojrzawszy na niego. — Strach cię obleciał?
— Nie.