— Nie będę tam stał jak drąg — mówił Ed. — Mam kilka pomysłów. I powiem ci coś jeszcze: nie boję się. Nie jestem zastraszony tylko dlatego, że to jest takie wytworne miejsce i musiałem wbić się w ten garnitur. Przyznaję, że nie lubię się stroić. Przyznaję, że nie czuję się w tym najlepiej. Ale to nie ma najmniejszego znaczenia. I tak pójdę tam i zatrajluję tego bufona.
No i bardzo dobrze, pomyślał Frink.
— Do diabła — ciągnął Ed — jeżeli ty mogłeś tam pójść i wcisnąć mu tę historię, że jesteś służącym japońskiego generała, to ja chyba potrafię powiedzieć mu prawdę, że to jest rzeczywiście dobra, oryginalna, ręcznie robiona biżuteria, że…
— Ręcznie kuta — poprawił Frink.
— Tak. Ręcznie kuta. No więc pójdę tam i nie wrócę, dopóki nie powiem wszystkiego, co mam do powiedzenia. Powinien to kupić. Jeżeli tego nie zrobi, to znaczy, że jest ciężki frajer. Rozglądałem się i takich rzeczy jak nasze nie ma nigdzie. Boże, jak sobie pomyślę, że on może to obejrzeć i nie kupić, to krew mnie zalewa i mógłbym zacząć bić.
— Nie zapomnij mu powiedzieć — wtrącił Frink — że to nie jest mosiądzowane, tylko lita miedź i mosiądz.
— Pozwól mi spróbować mojego własnego podejścia — powiedział Ed. — Mam kilka dobrych pomysłów.
Już wiem, co zrobię, myślał Frink. Wezmę parę sztuk, Ed nie będzie miał nic przeciwko temu, zapakuję i wyślę do Juliany. Żeby mogła zobaczyć, co robię. Poczta ją odnajdzie; wyślę przesyłkę poleconą na jej ostatni adres. Co powie, kiedy otworzy pudełko? Muszę załączyć list wyjaśniający, że to moja własna robota, że jestem wspólnikiem w nowym małym interesie produkującym biżuterię artystyczną. Rozpalę jej wyobraźnię, napiszę tak, że będzie chciała wiedzieć więcej, zaciekawi się. Napiszę o kamieniach i metalach, o tym, gdzie sprzedajemy, o eleganckich sklepach…
— Czy to nie gdzieś tutaj? — spytał Ed zwalniając. Jechali w gęstym śródmiejskim ruchu, domy przesłaniały niebo. — Lepiej stanę.
— Jeszcze pięć przecznic — powiedział Frink.
— Masz papierosa z marihuaną? — spytał Ed. — To by mnie teraz uspokoiło.
Frink podał mu paczkę papierosów pod nazwą T’ien-lais, czyli Niebiańska Muzyka, które przyzwyczaił się palić pracując w Towarzystwie W-M.
Ja wiem, że ona żyje z jakimś facetem, myślał Frink. Sypia z nim. Jakby była jego żoną. Znam Julianę. Nie mogłaby inaczej; wiem, co się z nią dzieje po zmroku. Kiedy robi się zimno i ciemno i wszyscy siedzą w domu w największym pokoju. Nie jest stworzona do samotnego życia. Ja też, uświadomił sobie.
Może ten facet jest naprawdę miły. Jakiś nieśmiały student. Byłaby dobrą kobietą dla jakiegoś młodego faceta, który nigdy nie zdobył się na odwagę, żeby zbliżyć się do kobiety. Nie jest twarda ani cyniczna. To by było dla niego bardzo dobre. Mam nadzieję, do diabła, że nie jest z jakimś starszym facetem. Tego bym nie zniósł. Jakiś doświadczony nikczemnik, z wykałaczką sterczącą z gęby, który ją traktuje z góry.
Poczuł, że ma przyśpieszony oddech. Obraz atletycznego, włochatego faceta pastwiącego się nad Julianą, zatruwającego jej życie… Wiem, że to doprowadziłoby ją do samobójstwa, myślał. Czeka ją to, jak amen w pacierzu, jeżeli nie znajdzie odpowiedniego człowieka, to znaczy naprawdę czułego, wrażliwego, łagodnego intelektualisty, który potrafiłby docenić zalety jej umysłu.
Ja byłem dla niej zbyt nieokrzesany, myślał. A przecież nie jestem jeszcze najgorszy, jest cała kupa facetów gorszych ode mnie. Potrafiłem zupełnie dobrze odgadnąć, co ona myśli i czego chce, kiedy czuła się samotna i przygnębiona. Często zastanawiałem się nad nią i przejmowałem się jej zmartwieniami. Ale to wszystko było mało. Zasługiwała na więcej. Ona zasługuje na dużo więcej, pomyślał.
— Parkuję tutaj — odezwał się Ed. Znalazł miejsce i cofał furgonetkę, oglądając się przez ramię.
— Słuchaj — powiedział Frink. — Czy mogę wysłać kilka sztuk mojej żonie?
— Nie wiedziałem, że jesteś żonaty. — Ed, zajęty parkowaniem, przeciągnął odpowiedź. — Jasne, byle nie srebrne.
Ed wyłączył silnik.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział. Wydmuchnął kłąb dymu z marihuany, potem zgniótł niedopałek na tablicy rozdzielczej i rzucił na podłogę. — Życz mi szczęścia.
— Powodzenia.
— Hej, popatrz. Na papierosach jest jeden z tych japońskich wierszy waka. — Ed przeczytał go na głos wśród odgłosów ulicy.
Słysząc kukułkę,
Spojrzałem tam,
Skąd dobiegał głos.
I cóż ujrzałem?
Tylko blady księżyc na niebie przedświtu.
Oddał paczkę T’ien-lais Frinkowi, klepnął go po plecach, uśmiechnął się, otworzył drzwiczki samochodu i chwyciwszy koszyk, wysiadł.
— Pozwalam ci wrzucić dziesiątkę do automatu — powiedział na odchodnym i w jednej chwili zniknął w tłumie przechodniów.
Juliano, pomyślał Frink, czy ty też jesteś tak samotna?
Wysiadł z samochodu i włożył dziesięć centów do automatu na skraju chodnika.
Strach. Całe to przedsięwzięcie z biżuterią. A jeżeli się nie uda? A jeżeli się nie uda? Tak ujęła to wyrocznia. Łzy, zawodzenia, tłuczenie garnków.
Człowiek staje twarzą w twarz wobec gęstniejących ciemności swego życia. Drogi do grobu. Gdyby tu była ona, nie byłoby to takie straszne. Wcale nie byłoby straszne.
Boję się, uświadomił sobie. Przypuśćmy, że Ed nic nie sprzeda. Przypuśćmy, że nas wyśmieją. Co wtedy?
Na prześcieradle rozłożonym na podłodze w jej pokoju Juliana leżała przytulona do Joe Cinnadelli. W pokoju było ciepło i duszno od popołudniowego słońca. Ich ciała były wilgotne od potu. Kropla ściekająca z czoła Joe zawisła przez chwilę na jego policzku i spadła na jej szyję.
— Wciąż z ciebie kapie — szepnęła.
Nie odpowiedział. Jego oddech, długi, wolny, regularny… Jak ocean, pomyślała. Wewnątrz nas nie ma nic prócz wody.
— Jak ci było? — spytała.
Mruknął, że dobrze.
Tak też myślałam, pomyślała Juliana. To się czuje. Teraz oboje musimy wstać, pozbierać się. A może to źle? Oznaka podświadomej niechęci?
Joe poruszył się.
— Wstajesz? — Przycisnęła go mocno obiema rękami. — Nie, jeszcze nie.
— Nie musisz iść na zajęcia?
Nie pójdę na zajęcia, postanowiła Juliana. Nie wiesz tego? Pójdziemy gdzieś razem, nie będziemy tutaj długo siedzieć. Ale będzie to miejsce, w którym nigdy nie byliśmy. Już czas.
Poczuła, że Joe zaczyna się podnosić, jej ręce ześliznęły się po jego wilgotnych, śliskich plecach. Potem słyszała, jak odchodzi, odgłos bosych stóp po podłodze. Do łazienki zapewne. Żeby wziąć prysznic.
Skończyło się, pomyślała. No cóż. Westchnęła.
— Słyszę cię — odezwał się Joe z łazienki. — Jak jęczysz. Wiecznie przygnębiona, co? Zmartwienia, obawy i podejrzliwość w stosunku do mnie i do wszystkiego na świecie. — Wychylił się na chwilę, ociekając wodą z mydłem, z ożywieniem na twarzy. — Co sądzisz o wycieczce?
Serce jej zabiło.
— Dokąd?
— Do jakiegoś dużego miasta. Może na północ, do Denver? Wypuścimy się razem, wezmę cię na jakieś występy, dobra restauracja, taksówka, kupię ci wieczorową suknię albo coś innego. Zgoda?
Nie mogła mu uwierzyć, ale chciała, starała się.
— Czy ten twój Stude zniesie taką podróż? — zawołał Joe.
— No pewnie.
— Oboje sprawimy sobie jakieś eleganckie ubrania — powiedział. — Zabawimy się może po raz pierwszy w życiu. To cię podtrzyma na duchu.