Państwa malajskie zamieszkiwała liczna mniejszość chińska składająca się głównie z kupców i przedsiębiorców, i ta prężna, ruchliwa burżuazja uważała, że amerykańska administracja w Chinach reprezentuje bardziej sprawiedliwe podejście do tak zwanych „krajowców”. Pod władzą brytyjską przedstawiciele ciemniejszych ras nie mieli wstępu do eleganckich klubów i hoteli, do lepszych restauracji; jak w dawnych czasach mieli wydzielone miejsca w pociągach i autobusach i, co najgorsze, byli ograniczeni w wyborze miejsca zamieszkania w obrębie miast. Ci „krajowcy” spostrzegli i odnotowali (zarówno w rozmowach prywatnych, jak i w swoich publikacjach) fakt, że koło roku 1950 problem kolorowych został w Stanach Zjednoczonych rozwiązany. Biali i czarni mieszkali, pracowali i jedli razem nawet na głębokim Południu; druga wojna światowa położyła kres dyskryminacji…
— Czy będą kłopoty? — spytała Juliana Joe.
Stęknął tylko, nie odrywając oczu od drogi.
— Powiedz mi, co jest dalej — prosiła. — Nie doczytam do końca, zaraz będziemy w Denver. Czy wybuchnie wojna angielsko-amerykańska i zwycięzca będzie rządził światem?
Po chwili Joe powiedział:
— Pod pewnym względem to nie jest zła książka. Ma wypracowane szczegóły. Amerykanie mają Pacyfik, trochę podobnie jak obecny Pacyficzny Sojusz dla Dobrobytu. Rosję podzielono. Wszystko działa przez jakieś dziesięć lat. Potem oczywiście zaczynają się konflikty.
— Dlaczego oczywiście?
— Natura ludzka — dodał Joe. — Natura państw. Podejrzliwość, strach, chciwość. Churchill myśli, że Stany Zjednoczone podważają brytyjskie panowanie w Azji Południowej, wykorzystując w tym celu chińskie mniejszości, które dzięki Czang Kaj-szekowi są oczywiście proamerykańskie. Anglicy zaczynają organizować — Joe wyszczerzył zęby w uśmiechu — coś, co nazywają „chronionymi rezerwatami”. Innymi słowy, obozy koncentracyjne. Dla tysięcy potencjalnie nielojalnych Chińczyków. Oskarża się ich o sabotaż i propagandę. Churchill jest tak…
— To znaczy, że on wciąż jeszcze rządzi? Miałby chyba pod dziewięćdziesiątkę?
— Na tym właśnie polega przewaga systemu angielskiego nad amerykańskim — powiedział Joe. — Stany co osiem lat wykopują swoich przywódców, choćby mieli najwyższe kwalifikacje, a Churchill pozostaje. Ameryka po Tugwellu nie ma podobnych przywódców. Same zera. A on, to znaczy Churchill, im jest starszy, tym większym staje się autokratą, coraz sztywniejszy, aż gdzieś koło 1960 zaczyna przypominać starego wodza z Azji Środkowej, którego nikt nie może już wywieść w pole. Utrzymuje się przy władzy od dwudziestu lat.
— Dobry Boże — powiedziała, przerzucając końcową część książki i szukając potwierdzenia słów Joe.
— Co do tego się zgadzam — mówił Joe. — Churchill był jedynym dobrym przywódcą, jakiego Anglicy mieli podczas wojny. Gdyby go zachowali, wyszliby na tym lepiej. Powiadam ci, jaki przywódca, takie państwo. Zasada wodzostwa, Fuhrerprinzip, jak mówią naziści. I mają rację. Nawet ten Abendsen musi to przyznać. Pewnie, że Stany rozwijają się gospodarczo po wygranej wojnie z Japonią, bo mają olbrzymi azjatycki rynek, który wydarły Japonii. Ale to nie wystarczy, brak im ducha. Co nie znaczy, że Anglicy go mają. Jedni i drudzy to plutokracje rządzone przez bogaczy. Gdyby wygrali, myśleliby tylko o tym, jak zarobić więcej pieniędzy. Abendsen się myli, nie byłoby reform społecznych, żadnych socjalnych projektów, robót publicznych. Anglosascy plutokraci nigdy by na to nie pozwolili.
Mówi, jak prawowierny faszysta, pomyślała Juliana.
Joe widocznie zrozumiał z wyrazu jej twarzy, co myśli, bo zwolnił i zwrócił się ku niej, jednym okiem patrząc na nią, drugim na szosę.
— Słuchaj, nie jestem intelektualistą, faszyzm tego nie potrzebuje. Ważny jest czyn. Teoria rodzi się z działania. Nasze korporacyjne państwo żąda od nas zrozumienia sił społecznych, zrozumienia historii. Tak jest, wiem to na pewno, Juliano. — Jego ton był szczery, prawie błagalny. — Te stare, zgniłe, oparte na pieniądzu imperia, Anglia, Francja, USA, to ostatnie jakby odmieniec z nieprawego łoża, ale też podporządkowane pieniądzom. Wszystkie one nie mają ducha i dlatego też nie mają przyszłości. Bez perspektyw. Naziści to banda ulicznych opryszków, zgadzam się. Ty się zgadzasz? Mam rację?
Musiała się uśmiechnąć. W tej próbie jednoczesnego prowadzenia samochodu i perorowania ujawnił się cały jego włoski charakter.
— Abendsen pisze tak, jakby to było strasznie ważne, czy ostatecznie zwyciężą Stany Zjednoczone, czy Anglia. Guzik prawda! Nie ma w tym sensu, nie ma historii. Czytałaś kiedyś Duce? Natchnione. Wspaniały człowiek, wspaniałe słowa. Wyjaśnia rzeczywiste podłoże każdego zdarzenia. To, o co rzeczywiście w tej wojnie szło, to była walka nowego ze starym. Pieniądze (to dlatego naziści błędnie wyciągali sprawę żydowską) przeciwko zjednoczonej woli mas, temu, co Niemcy nazywają Gemeinschaft, idea narodowa.
— Bandytyzm nazistów to tragedia — ciągnął Joe podniecony, mijając wolną ciężarówkę. — Ale zmiana jest zawsze bolesna dla przegrywającego. Nic nowego. Weź poprzednie rewolucje, takie jak francuska albo Cromwellowska. W niemieckim charakterze jest za dużo filozofii. I za dużo teatru. Te wszystkie zjazdy. Prawdziwy faszysta nie gada, tylko działa, tak jak ja.
Juliana roześmiała się.
— Boże, przecież gadasz jak nakręcony.
— Wyjaśniałem faszystowską teorię działania! — krzyknął podniecony.
Nie mogła odpowiedzieć, to było zbyt śmieszne.
Ale siedzący obok niej mężczyzna nie uważał, że to było śmieszne; zmierzył ją wściekłym spojrzeniem, twarz miał czerwoną. Żyły nabrzmiały mu na czole i znów zaczął się trząść. I znów przejechał palcami po czaszce w przód i w tył, bez słowa, wlepiając w nią tylko wzrok.
Przez chwilę myślała, że ją uderzy; cofnął ramię… ale on stęknął i wyciągnął rękę, żeby włączyć radio.
Jechali dalej. Marszowa muzyka z radia, szum zakłóceń. Juliana po raz któryś spróbowała skupić się na książce.
— Masz rację — odezwał się Joe po dłuższej przerwie.
— W jakiej sprawie?
— Tandetne imperium. Błazen wodzem. Nic dziwnego, że nic nie zyskaliśmy w tej wojnie.
Poklepała go po ręce.
— Wszystko jest ciemnością, Juliano — powiedział Joe. — Nie ma nic pewnego ani prawdziwego. Czy nie tak?
— Możliwe — zgodziła się mechanicznie, nadal usiłując czytać.
— Anglia wygrywa — powiedział Joe, wskazując książkę. — Zaoszczędzę ci trudu. Ameryka traci na znaczeniu, Anglia intryguje, naciska i rozrasta się, utrzymuje inicjatywę. Możesz więc to odłożyć.
— Mam nadzieję, że w Denver się zabawimy — powiedziała Juliana, zamykając książkę. — Powinieneś się odprężyć. Chcę, żebyś się odprężył. — Jeżeli nie, pomyślała, to rozsypiesz się na milion kawałeczków. Jak pęknięta sprężyna. A co wtedy będzie ze mną? Jak wrócę? I… czy mam cię zwyczajnie zostawić?
Chcę się zabawić, tak jak mi obiecałeś, myślała. Nie chcę być oszukana. Byłam w życiu oszukiwana zbyt często przez zbyt wielu ludzi.
— Zabawimy się — powiedział Joe. — Posłuchaj. — Przyglądał się jej badawczo z dziwnym wyrazem twarzy. — Bardzo sobie wzięłaś tę książkę do serca. Zastanawiam się, czy myślisz, że człowiek, który napisał bestseller, pisarz taki, jak ten Abendsen, dostaje dużo listów. Założę się, że dużo ludzi pisze do niego listy z gratulacjami, może nawet przyjeżdża do niego.