— No cóż, jeszcze go nie złapaliśmy — rzucił Kreuz vom Meere ponuro. — Zaczekajmy do tego czasu. Dlaczego nie ma jeszcze tego telefonu?
— Z Japończykami dam sobie radę — powiedział Reiss. — Jak pan wie, mam tu spore doświadczenie. Ich skargi…
— Niech pan będzie cicho — przerwał mu Kreuz vom Meere. — Muszę pomyśleć. — Widocznie telefon kanclerza i jego wyprowadził z równowagi, on też czuł brzemię odpowiedzialności.
A może tamten facet się wymknie i ty za to wylecisz z posady, pomyślał Hugo Reiss. Ja wylecę, ty wylecisz; obaj możemy w każdej chwili znaleźć się na bruku. Nie jesteś bezpieczniejszy niż ja.
Prawdę mówiąc, pomyślał, może warto by zobaczyć, jak mała zwłoka tu i tam krzyżuje pańskie plany, Herr Polizeiführer. Coś, czego nigdy nie da się udowodnić. Na przykład, kiedy Japończycy przyjdą tu z protestem, mógłbym zrobić aluzję co do lotu Lufthansy, na który zaciągną tego faceta… a jeżeli nie to, to chociaż podsycić nieco ich gniew, za pomocą, powiedzmy, lekkiego grymasu pogardy, sugerującego, że Reiss jest tym wszystkim rozbawiony, nie traktuje małych żółtych ludzików poważnie. Łatwo jest im dopiec. A kiedy się dostatecznie rozzłoszczą, mogą udać się z tym do samego Goebbelsa.
Najróżniejsze możliwości. SD nie może wywieźć tego człowieka z Pacyficznych Stanów Ameryki bez mojej aktywnej współpracy. Jeżeli tylko uda mi się trafić w odpowiedni klawisz…
Nienawidzę ludzi, którzy robią coś za moimi plecami, powiedział sobie w duchu Freiherr Reiss. To mnie wyprowadza z równowagi. To mnie tak denerwuje, że nie mogę spać, a kiedy jestem niewyspany, to nie mogę wykonywać swoich obowiązków. A więc naprawienie tego stanu rzeczy jest moim obowiązkiem wobec Niemiec. Byłbym na przykład znacznie spokojniejszy zarówno w nocy, jak i w dzień, gdyby ten pospolity bawarski opryszek siedział w kraju i pisał raporty policyjne w jakiejś zabitej deskami mieścinie.
Rzecz w tym, że nie ma czasu. Podczas gdy ja namyślam się, jak…
Zadzwonił telefon.
Tym razem Kreuz vom Meere sięgnął po słuchawkę i konsul Reiss nie zagrodził mu drogi.
— Halo — odezwał się Kreuz vom Meere. Przez chwilę słuchał w milczeniu.
Już? — pomyślał Reiss.
Ale szef SD oddał mu słuchawkę.
— Do pana.
Odetchnąwszy w duchu z ulgą Reiss wziął słuchawkę.
— To jakiś nauczyciel — powiedział Kreuz vom Meere. — Pyta, czy może dostać od pana plakaty z widokami Austrii dla swojej klasy.
Dochodziła jedenasta przed południem, kiedy Robert Childan zamknął sklep i udał się pieszo do biura pana Kasoury.
Na szczęście Paul nie był zajęty. Grzecznie powitał Childana i poczęstował go herbatą.
— Nie zajmę ci wiele czasu — powiedział Childan, gdy już obaj popijali z filiżanek.
Gabinet Paula, choć mały, urządzony był nowocześnie i z prostotą. Na ścianie jedna znakomita grafika: tygrys Mokkeia, arcydzieło z końca trzynastego wieku.
— Jesteś zawsze mile widziany, Robercie — powiedział Paul tonem, w którym, jak pomyślał Childan, dało się słyszeć pewną powściągliwość.
A może to tylko jego wyobraźnia. Childan zerknął ostrożnie znad filiżanki. Japończyk niewątpliwie miał wygląd przyjazny. A jednak… Childan wyczuwał zmianę.
— Twoja żona — powiedział Childan — zapewne była rozczarowana moim prymitywnym podarunkiem. Może obrażona. Jednak przy czymś nowym i niesprawdzonym, jak wyjaśniłem, kiedy ci to dawałem, nie można dokonać właściwej i ostatecznej oceny… w każdym razie nie może tego zrobić ktoś, kto jest tylko sprzedawcą. Niewątpliwie ty i Betty jesteście lepszymi znawcami niż ja.
— Betty nie była rozczarowana, Robercie — powiedział Paul. — Nie dałem jej tej broszki. — Sięgnąwszy do biurka, wyjął białe pudełeczko. — Nie opuściła tego pokoju.
On wie, pomyślał Childan. Przenikliwy człowiek. Nawet jej nie powiedział. Trudno. Teraz, myślał Childan, miejmy nadzieję, że nie rzuci się na mnie. Z oskarżeniami, że usiłowałem uwieść jego żonę lub coś w tym rodzaju.
Mógłby mnie zrujnować, myślał Childan. Nadal uważnie popijał herbatę z obojętnym wyrazem twarzy.
— Tak? To interesujące — powiedział spokojnie.
Paul otworzył pudełko, wyjął broszkę i zaczął ją oglądać. Trzymał ją pod światło i obracał w palcach.
— Pozwoliłem sobie pokazać to kilku znajomym — powiedział Paul — ludziom, którzy podzielają moje zainteresowanie amerykańskimi przedmiotami zabytkowymi oraz innymi dziełami o wartościach artystycznych i estetycznych. — Spojrzał znacząco na Childana. — Naturalnie nikt z nich nie widział czegoś podobnego. Jak wyjaśniłeś, nikt dotąd nie robił podobnych nowoczesnych rzeczy. Mówiłeś też, zdaje się, że masz wyłączne przedstawicielstwo.
— Tak, to prawda.
— Czy chcesz wiedzieć, jak zareagowali?
Childan skłonił głowę.
— Te osoby — powiedział Paul — śmiały się.
Childan milczał.
— I ja też zasłoniłem dłonią uśmiech tego dnia, kiedy przyszedłeś mi to pokazać. Naturalnie, żeby cię nie denerwować, ukryłem rozbawienie. Jak zapewne pamiętasz, moja zewnętrzna reakcja była raczej niezobowiązująca.
Childan skinął głową.
Oglądając broszkę, Paul mówił dalej:
— Łatwo można zrozumieć taką reakcję. Oto kawałek metalu, który stopiono, aż zatracił kształt. Nie wyobraża nic. Nie odtwarza żadnego zamierzonego wzoru. Jest po prostu bezkształtny. Można powiedzieć, że to sama treść, pozbawiona formy.
Childan kiwnął głową.
— A jednak — mówił Paul — oglądam tę rzecz od kilku dni i bez żadnego logicznego powodu czuję do niej jakiś pociąg. Dlaczego tak się dzieje? — mógłbym spytać. Nie przenoszę nawet na tę bryłkę metalu swojej psychiki, jak to się dzieje w niemieckich testach psychologicznych. Nadal nie dostrzegam w niej żadnych kształtów ani form. Ale to ma w sobie coś z tao. Widzisz? — Przywołał Childana. — W tym jest harmonia. Siły w obrębie tego przedmiotu są ustabilizowane. W stanie spoczynku. Można powiedzieć, że ten przedmiot jest pogodzony z wszechświatem. Oddzielił się od niego, ale zdołał odnaleźć równowagę.
Childan kiwnął głową, oglądając broszkę, ale już od chwili nie słuchał.
— Nie ma w tym wabi — mówił Paul — i nie może być. Ale — tu dotknął broszki paznokciem — ten przedmiot ma wu.
— Chyba masz rację — powiedział Childan, usiłując przypomnieć sobie, co to jest wu; to nie japońskie słowo, chińskie. Mądrość, zdecydował wreszcie. Albo zrozumienie. W każdym razie coś bardzo dobrego.
— Ręce rzemieślnika — ciągnął Paul — miały wu i przekazały go tej broszce. Może on sam tylko wie, że ta rzecz zadowala. Jest skończona. Kontemplując ją, sami zyskujemy wu. Doznajemy spokoju związanego nie ze sztuką, a z rzeczami świętymi. Przypomina mi się świątynia w Hiroszimie, gdzie można oglądać piszczel jakiegoś średniowiecznego świętego. Jednak tamto było relikwią, tu zaś mamy do czynienia z dziełem rąk ludzkich. To żyje teraz, a tamto po prostu pozostało. Medytując w ten sposób przez długie godziny od twojej ostatniej wizyty, doszedłem do wniosku, że wartość tego przedmiotu jest przeciwieństwem zabytkowości. Jestem, jak widzisz, głęboko poruszony.
— Tak — powiedział Childan.
— Przedmiot, który nie jest zabytkiem ani dziełem sztuki, a jednak ma w sobie jakąś ulotną wartość, to coś zdumiewającego. Ta rzecz właśnie dlatego posiada wu, że jest nędzną, małą, na oko pozbawioną wartości bryłką. Ponieważ wu najłatwiej jest odnaleźć w najbardziej niepozornych miejscach, jak w chrześcijańskim aforyzmie o kamieniach odrzuconych przez budowniczego. Obecność wu uderza nas w takich bezwartościowych przedmiotach, jak stara laska lub zardzewiała puszka po piwie na poboczu drogi. Jednak w takich przypadkach wu jest w sercu patrzącego. Jest to przeżycie religijne. Tutaj natomiast rzemieślnik zawarł wu w przedmiocie, nie zaś odnalazł go w rzeczy gotowej. — Paul uniósł wzrok. — Czy to, co mówię, jest zrozumiałe?