Czyżby doszedł do słusznego wniosku, zastanawiał się Childan, że pewne zabytkowe przedmioty w takich sklepach jak mój (nie wspominając o wielu okazach z jego własnych zbiorów) to imitacje? W jego głosie zabrzmiała jakby aluzja. Jakby w ironicznym podtekście mówił mi coś zupełnie innego, niż sugerują jego słowa. Dwuznaczność, którą napotykamy w wyroczni… cecha, jak powiadają, wschodniej umysłowości.
W rzeczywistości, myślał Childan, on mnie pyta: Kim jesteś, Robercie? Czy tym, kogo wyrocznia nazywa „człowiekiem pospolitym”, czy tym drugim, do którego skierowane są wszystkie dobre rady? Musisz się zdecydować. Możesz iść jedną drogą lub drugą, ale nie dwiema. Teraz jest chwila wyboru.
Którą drogę powinien wybrać człowiek szlachetny? — zadawał sobie pytanie Robert Childan. W każdym razie według Paula? A przecież mamy przed sobą nie tysiące lat liczącą sublimację natchnionej mądrości; to tylko opinia jednego śmiertelnika, jednego młodego japońskiego businessmana.
A jednak jest w tym wu, jak by powiedział Paul. Wu tej sytuacji jest następujące: niezależnie od naszych prywatnych niechęci rzeczywistość zmierza w kierunku importera, co do tego nie ma wątpliwości. Tym gorzej, jeżeli chcieliśmy postąpić inaczej, musimy się podporządkować, jak stwierdza wyrocznia.
Zresztą oryginały mogą być nadal sprzedawane w moim sklepie. Koneserom takim, jak na przykład znajomi Paula.
— Walczysz z sobą — zauważył Paul. — W takiej sytuacji człowiek na pewno woli być sam. — Zrobił ruch w stronę drzwi.
— Już się zdecydowałem.
Paul zatrzepotał powiekami.
Childan skłonił się i powiedział:
— Posłucham twojej rady. Natychmiast udam się na spotkanie z importerem. — Pokazał złożoną kartkę papieru.
Dziwne, ale Paul nie wyglądał na zadowolonego; chrząknął tylko i wrócił za biurko. Ukrywają swoje uczucia do końca, pomyślał Childan.
— Ogromnie dziękuję za pomoc w interesach — powiedział, szykując się do wyjścia. — Może któregoś dnia będę mógł się zrewanżować. Zapamiętam to sobie.
Ale młody Japończyk nadal nie okazał żadnej reakcji. Święta prawda, pomyślał Childan, to, co się kiedyś o nich mówiło: są zagadkowi.
Odprowadzając go do drzwi, Paul wyglądał na głęboko zamyślonego. Wreszcie wyrzucił z siebie:
— Amerykańscy rzemieślnicy wykonali ten przedmiot osobiście, prawda? Dzieło ich własnych rąk?
— Tak, od pomysłu do ostatecznego wykończenia.
— Czy ci artyści się zgodzą? Przypuszczam, że wymarzyli sobie inny los dla swoich wyrobów.
— Podejrzewam, że dadzą się przekonać — powiedział Childan. Dla niego nie był to poważny problem.
— Tak — zgodził się Paul. — Przypuszczam, że tak.
Coś w tonie jego głosu zwróciło nagle uwagę Childana. Jakiś niejasny, szczególny nacisk. Nagle Childan doznał olśnienia. Bez wątpienia przebił się przez wieloznaczność… przejrzał.
To jasne. Cała sprawa jest okrutnym zlekceważeniem amerykańskich wysiłków na jego oczach. Cynizm, ale przecież, na Boga, połknąłem haczyk wraz z przynętą. Zmusił mnie, żebym mu przyznał rację, prowadził mnie krok za krokiem do jednego wniosku: wytwory amerykańskich rzemieślników nie nadają się na nic lepszego jak wzory tandetnych amuletów.
Tak właśnie rządzą Japończycy, nie brutalnie, lecz subtelnie, przemyślnie, z odwiecznym sprytem.
Wielki Boże! W porównaniu z nimi jesteśmy barbarzyńcami, pomyślał Childan. W zestawieniu z taką bezlitosną logiką wychodzimy na zwykłych durniów. Paul nie powiedział, że nasza sztuka jest bezwartościowa, ale doprowadził do tego, że ja to powiedziałem za niego. I na domiar ironii był zasmucony, kiedy to zrobiłem. Subtelny, kulturalny wyraz żalu, kiedy usłyszał z moich ust prawdę.
On mnie załamał, powiedział Childan niemal na głos; na szczęście jednak udało mu się w ostatniej chwili zatrzymać tę myśl dla siebie, w swoim prywatnym i tajnym świecie. Poniżył mnie i moją rasę, a ja jestem bezbronny. Na odwet nie ma szans; zostaliśmy pokonani i nasze klęski są właśnie takie — tak subtelne, ulotne, że uchodzą wręcz naszej uwadze. W gruncie rzeczy musimy wznieść się na wyższy szczebel ewolucji, żeby sobie uświadomić, co się stało.
Jakich jeszcze trzeba dowodów, że Japończycy są stworzeni do rządzenia? Miał ochotę roześmiać się z podziwem. Tak, tak to jest, myślał czując się tak, jakby usłyszał znakomity dowcip. Muszę to zapamiętać, wspominać, nawet opowiedzieć. Tylko komu? W tym rzecz. Zbyt osobiste do opowiadania.
W rogu gabinetu Paula kosz na śmieci. Oto miejsce! — pomyślał Robert Childan, dla tej bryłki metalu, tej przesyconej duchem wu ozdóbki.
Czy potrafiłbym to zrobić? Wyrzucić ten przedmiot? Zakończyć kwestię na oczach Paula?
Nie potrafię nawet tego wyrzucić, stwierdził ściskając pudełko. Nie wolno mi, jeżeli mam się jeszcze kiedyś spotkać z tym Japończykiem.
Do diabła z nimi, nie mogę się uwolnić spod ich wpływu, nie potrafię pójść za odruchem. Wszelka spontaniczność zdławiona… Paul przygląda mi się i nie musi nic mówić; sama jego obecność wystarcza. Usidlił moje sumienie, przeciągnął niewidoczną nić od tej bryłki, którą trzymam w ręku, do mego serca.
Widocznie za długo mam z nimi do czynienia. Za późno już, żeby uciec, wrócić do świata białych ludzi.
— Paul — zaczął Robert Childan. Zauważył, że głos ma ochrypły w tym niezdrowym porywie, żadnej kontroli, żadnej modulacji.
— Słucham, Robercie.
— Paul… jestem… upokorzony.
Pokój zawirował.
— Dlaczego, Robercie? — Ton zainteresowania, ale z dystansem. Ponad zaangażowanie.
— Jedną chwilę, Paul. — Obracał w palcach broszkę, która stała się śliska od potu. — Ja… jestem dumny z tej rzeczy. Nie może być mowy o żadnych tandetnych amuletach. Nie zgadzam się.
Znów nie potrafił odczytać żadnej reakcji młodego Japończyka, tylko sam słuch, sam odbiór.
— W każdym razie dziękuję — dodał Childan.
Paul skłonił się.
Childan skłonił się również.
— Ludzie, którzy to zrobili, są pełnymi dumy amerykańskimi artystami. Ze mną włącznie. Propozycja robienia jarmarcznych amuletów to dla nas obraza. Żądam przeprosin.
Nieprawdopodobnie długa cisza.
Paul mu się przygląda. Jedna brew lekko uniesiona i drgnięcie cienkich warg. Uśmiech?
— Żądam — powtórzył Childan. To wszystko, na co go stać. Teraz po prostu czekał.
Nic się nie działo.
Proszę, myślał. Pomóż mi.
— Wybacz mi moją arogancję — powiedział Paul i wyciągnął dłoń.
— W porządku — zgodził się Childan.
Podali sobie ręce.
Serce Childana wypełnił spokój. Jakoś to przeżyłem, myślał. Przeszło. Opatrzność czuwała nade mną właśnie w tej chwili. W innej chwili mogło być inaczej. Czy odważę się jeszcze kiedyś tak kusić los? Chyba nie.
Poczuł smutek. Jeden przebłysk, jakbym wypłynął na powierzchnię i widział wszystko bez przeszkód.
Życie jest krótkie, pomyślał. Sztuka, coś innego niż życie, jest długa, ciągnie się bez końca, jak betonowy robak. Płaska, biała, niewygładzona krokami wzdłuż ani w poprzek. Tu jest moje miejsce. Ale to przeszło. Włożył pudełko z dziełem „Edfranka” do kieszeni marynarki.