Bogu dzięki za doktora Todta i jego autobahny, myślała mknąc przez mrok, widząc tylko własne światła i linie znaczące pasmo ruchu.
Nie zdążyła do Cheyenne przed dziesiątą wieczór z powodu dętki. Nie miała innego wyjścia, jak zjechać z drogi i poszukać miejsca na nocleg.
Wkrótce zobaczyła tablicę zapowiadającą zjazd z autobahny: Greeley Pięć Mil. Wyruszę dalej jutro rano, powiedziała sobie w kilka minut później, jadąc powoli główną ulicą Greeley. Dostrzegła kilka moteli ogłaszających wolne miejsca, z noclegiem nie było kłopotu. Przede wszystkim, uznała, muszę zadzwonić dziś jeszcze do Abendsena i uprzedzić go, że przyjeżdżam.
Zatrzymała się, ociężale wysiadła z samochodu i z ulgą rozprostowała nogi. Cały dzień w drodze, od ósmej rano. Nieco dalej na ulicy dostrzegła otwartą drogerię; poszła w tym kierunku z rękami w kieszeniach płaszcza i po chwili stała w zaciszu budki telefonicznej dzwoniąc do informacji Cheyenne.
Bogu dzięki ich numer był w książce. Wrzuciła ćwierćdolarówki i numer odpowiedział.
— Słucham? — energiczny, miły głos młodej kobiety, zapewne w jej wieku.
— Czy pani Abendsen? — spytała Juliana. — Mogę prosić pana Abendsena?
— A kto mówi?
— Czytałam książkę męża — powiedziała Juliana — i jechałam cały dzień z Canon City w Colorado. Jestem teraz w Greeley. Myślałam, że zdążę do państwa dzisiaj, ale to niemożliwe, więc chciałabym wiedzieć, czy będę mogła zobaczyć się z pani mężem jutro.
Po chwili pani Abendsen odpowiedziała nadal miłym głosem:
— Tak, dzisiaj jest już późno, chodzimy spać wcześnie. Czy ma pani jakiś… szczególny powód, żeby widzieć się z mężem? Jest teraz bardzo zapracowany.
— Chciałabym rozmawiać z mężem — powiedziała Juliana. Własny głos wydał jej się jakiś bezbarwny, drewniany; gapiła się na ścianę budki i nie przychodziło jej do głowy nic, co by jeszcze mogła dodać. Była obolała, w ustach jej zaschło i miała zły smak. Z budki telefonicznej widziała drogerzystę, który przy ladzie z napojami serwował cocktaile mleczne czterem nastolatkom. Zazdrościła im i ledwie słuchała tego, co mówiła pani Abendsen. Myślała o zimnym, orzeźwiającym napoju i jakimś sandwiczu, na przykład z sałatką z drobiu.
— Hawthorne pracuje nieregularnie — mówiła pani Abendsen swoim wesołym, ożywionym głosem. — Jeżeli przyjedzie tu pani jutro, to nie mogę nic obiecać, bo może być zajęty przez cały dzień. Ale jeżeli mimo to…
— Dobrze — wtrąciła Juliana.
— Jestem pewna, że chętnie porozmawia z panią kilka minut, o ile tylko znajdzie czas — ciągnęła pani Abendsen. — Ale niech pani nie będzie rozczarowana, jeżeli przypadkiem nie znajdzie dla pani ani chwili.
— Czytaliśmy książkę męża i bardzo nam się podobała — powiedziała Juliana. — Mam ją przy sobie.
— Rozumiem — wtrąciła pani Abendsen wyrozumiale.
— Zatrzymaliśmy się w Denver, żeby zrobić zakupy i straciliśmy masę czasu. — Nie tak, pomyślała, wszystko się zmieniło, wszystko jest teraz inaczej. — Proszę pani — wypaliła — wyrocznia kazała mi przyjechać do Cheyenne.
— Ach tak. — Pani Abendsen powiedziała to tak, jakby słyszała o wyroczni, ale nie traktowała sprawy zbyt poważnie.
— Podam pani linie. — Juliana miała wyrocznię ze sobą; oparłszy oba tomy na półeczce pod telefonem mozolnie odwracała kartki. — Chwileczkę. — Znalazła właściwą stronę i przeczytała pani Abendsen osąd oraz interpretację dodatkowych linii. Kiedy doszła do dziewiątki na górze, o zadawaniu ciosu i niepowodzeniu, usłyszała, jak pani Abendsen krzyknęła. — Słucham? — spytała Juliana.
— Proszę czytać dalej — powiedziała pani Abendsen. Tym razem w jej głosie wyczuwało się podniecenie.
Kiedy Juliana przeczytała osąd heksagramu czterdziestego trzeciego, ze słowem niebezpieczeństwo, zapadło milczenie. Ani pani Abendsen, ani Juliana nic nie mówiły.
— No cóż, czekamy na panią jutro — odezwała się wreszcie pani Abendsen. — Czy mogę prosić o nazwisko?
— Juliana Frink. Dziękuję pani bardzo, pani Abendsen. — Włączyła się telefonistka mówiąc, że czas się skończył, i Juliana odwiesiła słuchawkę, zabrała torebkę oraz wyrocznię i podeszła do lady.
Zamówiwszy sandwicza z coca-colą i odpoczywając z papierosem, uświadomiła sobie ku swemu przerażeniu, że nie powiedziała pani Abendsen nic o człowieku z gestapo czy z SD, licho wie, skąd był ten Joe Cinnadella, którego zostawiła w pokoju hotelowym w Denver. Nie mogła po prostu w to uwierzyć. Zapomniałam! — powtarzała. — Zupełnie wypadło mi z pamięci. Jak to możliwe? Widocznie wariuję. Widocznie jestem okropnie chora, głupia i pomylona.
Otworzyła torebkę, szukając przez chwilę bilonu na następny telefon. Nie, pomyślała, kiedy już wstała ze stołka. Nie mogę dzwonić drugi raz dziś wieczorem. Dam spokój, za późno. Jestem zmęczona, a oni pewnie już śpią.
Zjadła sandwicza i wypiła coca-colę, po czym pojechała do najbliższego motelu, wynajęła pokój i drżąc na całym ciele wśliznęła się do łóżka.
14
Nie ma odpowiedzi, myślał pan Nobusuke Tagomi. Nie ma wytłumaczenia. Nawet w wyroczni. A jednak muszę żyć dzień po dniu.
Będę szukał rzeczy małych. Żył niewidoczny. Przynajmniej do czasu, aż…
W każdym razie pożegnał się z żoną i wyszedł z domu. Jednak tego dnia nie udał się do budynku Nippon Times jak zazwyczaj. Może trochę odprężenia? Pojechać do parku Złote Wrota z jego ogrodem zoologicznym i akwarium? Tam, gdzie stworzenia, które mimo że nie myślą, cieszą się życiem.
Czas. To daleka droga dla rikszy, co da mi więcej czasu na postrzeganie. Jeżeli można się tak wyrazić.
Ale drzewa i ogród zoologiczny są bezosobowe, a ja muszę się trzymać życia ludzkiego. Zrobiłem się jak dziecko, co zresztą może mi wyjść na dobre. Mogę to obrócić na dobre.
Rikszarz pedałował Kearny Street w stronę śródmieścia San Francisco. Przejechać się tramwajem linowym, pomyślał nagle pan Tagomi. Szczęście w spokojnej, sentymentalnej przejażdżce pojazdem, który powinien był zniknąć w 1900, ale dziwnym trafem przetrwał.
Zwolnił rikszę i poszedł pieszo w stronę najbliższego przystanku.
Może, rozmyślał, już nigdy nie wrócę do budynku Nippon Times z jego odorem śmierci? Moja kariera skończona, ale to nic. Dyrekcja Misji Handlowych może znaleźć kogoś na moje miejsce. Ale Tagomi nadal chodzi, żyje, pamięta każdy szczegół. Więc to niczego nie załatwia.
Tak czy inaczej wojna, plan Dmuchawiec, zmiecie nas wszystkich. Niezależnie od tego, co będziemy wówczas robić. Nasz wróg, po którego stronie walczyliśmy w ostatniej wojnie. Co nam z tego przyszło? Może należało walczyć przeciwko nim? Albo pozwolić im przegrać, wspomagając ich wrogów, Stany Zjednoczone, Anglię, Rosję.
Beznadziejnie, gdziekolwiek się obrócić.
Wyrocznia niejasna. Może wycofała się ze świata strapionych ludzi. Odejście mędrców.
Nadeszła Chwila, w której zostaliśmy sami. Nie możemy uzyskać pomocy, jak było dotąd. Cóż, myślał pan Tagomi, może to też jest dobre. Albo da się obrócić na dobre. Nadal trzeba starać się odnaleźć Drogę.
Wsiadł do tramwaju na California Street i dojechał do końca trasy. Wyskoczył nawet i pomógł obrócić wagonik na drewnianej obrotnicy. Ze wszystkich spotkań z miastem to było najbardziej znaczące, zazwyczaj. Teraz czar gdzieś znikł, przez co odczuł pustkę jeszcze dotkliwiej, jakby stracił to miejsce.