— Proszę pana — powiedział pan Tagomi. — Kupię jedną z tych rzeczy, cokolwiek pan wybierze. Nie jestem przekonany, ale obecnie gotów jestem chwycić się wszystkiego. — Powtórnie podszedł w ślad za panem Childanem do szklanej gabloty. — Ja nie wierzę. Ale będę to nosił przy sobie i oglądał w regularnych odstępach czasu. Co drugi dzień na przykład. Po dwóch miesiącach, jeżeli nie dostrzegę…
— Może pan zwrócić za pełną cenę.
— Dziękuję — powiedział pan Tagomi. Poczuł ulgę. Czasem trzeba spróbować czegokolwiek, stwierdził. To nie wstyd. Wprost przeciwnie, oznaka mądrości, rozeznania w sytuacji.
— To panu da spokój — powiedział pan Childan, wyjmując mały srebrny trójkąt ozdobiony otworami w kształcie kropli. Czarny od dołu, jasny i wypełniony światłem od góry.
— Dziękuję — powiedział pan Tagomi.
Rikszą pan Tagomi dojechał do Portsmouth Square, małego, nie ogrodzonego parku na zboczu wzgórza powyżej komisariatu policji na Kearny Street. Tam usiadł na ławce w słońcu. Po kamiennych ścieżkach dreptały gołębie w poszukiwaniu okruszyn. Na sąsiednich ławkach jacyś brudni, obszarpani ludzie czytali gazety lub drzemali. Inni podsypiali tu i ówdzie na trawie.
Wyjąwszy z kieszeni papierową torebeczkę z nazwą sklepu Roberta Childana, pan Tagomi siedział przez chwilę, trzymając ją w obu dłoniach i wygrzewając się w słońcu. Potem otworzył torebkę i wyciągnął swój nowy nabytek, żeby go obejrzeć w samotności, tutaj, na skwerze starych ludzi.
Podniósł w palcach srebrny kleks. Odbicie południowego słońca, jak premiowa błyskotka płatków śniadaniowych, powiększające lusterko Jacka Armstronga. Albo… zajrzał w głąb srebrnego drobiazgu. Om, jak mówią bramini. Całość sprowadzona do jednego punktu. Obie rzeczy naraz, choćby w formie aluzji. Wielkość, kształt. Nadal studiował drobny przedmiot z należytą uwagą.
Czy zdarzy się to, co zapowiadał pan Childan? Pięć minut. Dziesięć minut. Będę siedział tak długo, jak tylko się da. Czas, niestety, zmusza nas do przedwczesnych sądów. Co to jest, co trzymam w ręku teraz, kiedy jeszcze jest czas?
Wybacz mi, zwrócił się w myśli pan Tagomi do bryłki metalu. Zawsze coś nas zmusza, żeby wstać i dokądś iść. Z żalem zaczął wkładać przedmiocik do torebki. Ostatnie pełne nadziei spojrzenie… jeszcze raz wpił się wzrokiem w srebrny drobiazg. Jak dziecko, pomyślał. Naśladowanie niewinności i wiary. Na brzegu morza przyciskać przypadkowo znalezioną muszlę do ucha. Słyszeć w jej bełkocie mądrość oceanu.
Tutaj oko zamiast ucha. Wejdź we mnie i powiedz mi, co się zdarzyło, co to znaczy, dlaczego. Całe zrozumienie zamknięte w małej bryłce metalu.
Kto prosi o zbyt wiele, nie dostaje nic.
— Posłuchaj — szepnął do bryłki — gwarancja handlowa obiecywała bardzo dużo.
A może potrząsnąć tym gwałtownie, jak starym opornym zegarkiem. Zrobił to. Albo jak kośćmi w decydującej grze. Obudzić bóstwo w środku. A nuż śpi. Albo jest w podróży. Denerwująca, ciężka ironia proroka Eliasza. A może kogoś ściga. Pan Tagomi jeszcze raz gwałtownie potrząsnął srebrną bryłką w dłoni. Przywołać go głośniej. Jeszcze raz jej się przyjrzał.
Ty drobino, pomyślał. Jesteś pusta.
Zwymyślać ją, powiedział do siebie. Przestraszyć.
— Moja cierpliwość się kończy — szepnął.
I co wtedy? Wyrzucić do rynsztoka? Pochuchać, potrząsnąć, znowu pochuchać. Wygraj mi tę grę.
Roześmiał się. Idiotyczny obrazek tutaj na ciepłym słońcu. Widowisko dla wszystkich przechodzących. Rozgląda się teraz ukradkiem. Nikt nie patrzy. Staruszkowie drzemią. Pewna ulga pod tym względem.
Próbował wszystkiego, uświadamia sobie. Błagał, kontemplował, groził, filozofował. Co więcej można zrobić?
Gdybym mógł tu zostać. Ale to niemożliwe. Może okazja jeszcze się zdarzy. A jednak, jak powiada W.S. Gilbert, podobna okazja nie powtórzy się więcej. Czy to prawda? Mam przeczucie, że tak.
Gdybym był dziecięciem, myślałem jako dziecię; lecz gdym się stał mężem, wyniszczyłem, co było dziecinnego… Teraz muszę szukać w innych kategoriach. Muszę rozgryźć ten przedmiot w inny sposób.
Powinienem postępować naukowo. Wyczerpać za pomocą analizy logicznej wszystkie podejścia. Systematycznie. W klasycznym stylu arystotelesowsko-laboratoryjnym.
Zatkał palcem prawe ucho, żeby wykluczyć hałas uliczny i wszelkie inne rozpraszające uwagę dźwięki, po czym przyłożył srebrny trójkąt, jak muszlę, do lewego ucha.
Żadnego dźwięku. Nawet szumu rzekomego oceanu, w rzeczywistości odgłosu pulsowania własnej krwi.
Jaki jeszcze zmysł może zrozumieć tajemnicę? Słuch nic tu nie pomoże, jak widać. Pan Tagomi zamknął oczy i zaczął dotykiem badać każdy milimetr powierzchni przedmiotu. Dotyk nie; palce nic mu nie powiedziały. Zbliżył srebro do nosa i wciągnął powietrze. Słaby zapach metalu, jednak bez żadnego znaczenia. Smak. Otworzywszy usta wsunął srebrny trójkąt jak krakersa, ale oczywiście nie rozgryzł go. Żadnego znaczenia, tylko coś zimnego, twardego i gorzkiego.
I znowu miał to na dłoni.
Z powrotem do wzroku. Najważniejszy ze zmysłów według greckiej hierarchii. Obracał srebrny trójkąt na wszystkie strony; oglądał go z każdego punktu widzenia extra rem.
Co widzę? — zadawał sobie pytanie. W wyniku długiego, cierpliwego, wnikliwego badania. Gdzież jest przebłysk prawdy, ukryty w tym przedmiocie?
Poddaj się, mówił do srebrnego trójkąta. Wykrztuś ten swój wielki sekret.
Jak żaba wyciągnięta z głębiny, pomyślał. Trzymana w garści, ma powiedzieć, co znajduje się na dnie. Ale tutaj żaba nawet się nie wyrywa; dusi się w milczeniu, zmienia się w kamień, błoto albo minerał. Bezwładna. Staje się na powrót nieożywioną substancją, powszechną w jej grobowym świecie.
Metal pochodzi z ziemi, myślał nie przerywając obserwacji. Z dołu, z najniższego, najbardziej gęstego królestwa. Kraina trollów i jaskiń, wilgotna, wiecznie mroczna. Świat in w jego najbardziej ponurym aspekcie. Świat trupów, rozkładu, odchodów, wszystkiego, co umarło, a teraz rozpada się i osuwa warstwa za warstwą, coraz głębiej. Demoniczny świat niezmiennego czasu, który przeminął.
A jednak srebrny trójkąt błyszczy w blasku słońca. Odbija światło. Ogień, pomyślał pan Tagomi. Nie jest to wcale przedmiot wilgotny i ciemny. Nie ciężki, ospały, lecz pulsujący życiem. A więc górne królestwo, aspekt jang; empirejski, eteryczny. Jak przystało dziełu sztuki. Tak, na tym polega zadanie artysty: bierze okruch skały z mrocznej, milczącej ziemi i przekształca go w błyszczący, igrający światłem kształt z nieba. Przywraca mu życie. Trup zajaśniał błyskiem; przeszłość uległa przyszłości.
Czym ty jesteś? — zapytywał srebrnego kleksa. Ciemnym, martwym in czy jasnym, żywym jang? W jego dłoni bryłka metalu tańczyła i oślepiała; zmrużył oczy, widząc teraz jedynie grę ognia.
Ciało z in, dusza z jang. Metal i ogień połączone. Zewnętrzne; mikrokosmos w mojej dłoni.
Do jakiej przestrzeni to się odnosi? Pionowe wznoszenie się. Do nieba. W świetlisty świat zmienności. Tak, ten przedmiot wyrzucił wreszcie swego ducha: światło. Przykuł całą moją uwagę; nie potrafię oderwać wzroku. Zauroczony hipnotyczną, połyskującą powierzchnią, której już nie kontroluję, od której nie umiem się uwolnić.
Przemów do mnie teraz, prosił. Teraz, kiedy mnie schwytałeś. Chcę usłyszeć twój głos wydobywający się z oślepiającego jasnego, białego światła, jakie widuje się tylko w życiu pośmiertnym znanym z księgi Bardo Thodol. Ja jednak nie muszę czekać na śmierć, na rozkład mojego ducha wędrującego w poszukiwaniu nowego ciała. Pomińmy wszystkie przerażające i dobroczynne bóstwa, jak również kopulujące pary. Wszystko z wyjątkiem światła. Jestem gotów stanąć bez lęku. Zobacz, że nawet nie drgnę.