Выбрать главу

Czuję, jak porywa mnie gorący wicher karmy. Mimo to zostaję tutaj. Uczono mnie słusznie: nie wolno cofać się przed czystym białym światłem, bo kto się cofa, musi powtarzać cykl narodzin i śmierci, nie wiedząc, co to wolność, bez nadziei na wyzwolenie. Maja znowu spuści zasłonę, jeżeli…

Światło zgasło.

Trzymał w palcach jedynie matowy kawałek srebra. Cień przysłonił słońce; pan Tagomi spojrzał w górę.

Wysoki policjant w granatowym mundurze z uśmiechem stoi przy jego ławce.

— Słucham? — odezwał się zaskoczony pan Tagomi.

— Przyglądałem się, jak pan rozwiązuje tę łamigłówkę.

— Łamigłówkę? — powtórzył pan Tagomi. — To nie jest łamigłówka.

— Myślałem, że to jedna z tych małych łamigłówek. Mój syn ma ich całą masę. Niektóre są bardzo trudne.

Policjant odszedł.

Zmarnowana szansa na nirwanę, pomyślał pan Tagomi. Uciekła. Przerwana przez białego barbarzyńskiego, neandertalskiego jankesa. Ten podczłowiek uznał, że rozwiązuję dziecinną łamigłówkę.

Wstawszy z ławki zrobił kilka niepewnych kroków. Muszę się uspokoić. Okropne, pospolite, szowinistyczne inwektywy poniżej mojej godności.

Niewiarygodne, niewybaczalne pasje ścierają się w mojej piersi. Ruszył ścieżką. Iść przed siebie, powiedział. Katharsis przez ruch.

Doszedł do końca skweru. Chodnik, Kearny Street. Wielki, hałaśliwy ruch na jezdni. Pan Tagomi zatrzymał się na skraju chodnika.

Nie było widać ani jednej rikszy, poszedł więc chodnikiem, włączył się w tłum. Nigdy ich nie ma, kiedy są potrzebne.

Boże, a to co? Stanął, wytrzeszczając oczy na obrzydliwą, niekształtną bryłę na tle nieba. Jak koszmarna kolejka górska z wesołego miasteczka szpecąca widok. Olbrzymia konstrukcja z metalu i cementu zawieszona w powietrzu.

Pan Tagomi zwrócił się do przechodnia, chudego mężczyzny w wymiętym garniturze.

— Co to jest? — spytał, wskazując palcem.

Mężczyzna wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Okropne, prawda? To autostrada Embarcadero. Większość ludzi uważa, że zapaskudza widok.

— Nigdy dotąd tego nie widziałem — powiedział pan Tagomi.

— Miał pan szczęście — odparł mężczyzna i odszedł.

Szalony sen, pomyślał pan Tagomi. Muszę się obudzić. Gdzie się dziś podziały riksze? Przyśpieszył kroku. Wszystko było skąpane w jakimś dymnoszarym, grobowym sosie. Woń spalenizny. Zamglone, szare budynki, chodnik, jakiś szczególny pośpiech u ludzi. I nadal ani jednej rikszy.

— Riksza! — zawołał, nie zwalniając kroku.

Beznadziejne. Tylko samochody i autobusy. Auta jak wielkie, brutalne zgniatacze, wszystkie nieznanych typów. Starał się ich nie widzieć, patrzył wprost przed siebie. Szczególnie złośliwe zniekształcenie percepcji wizualnej, myślał. Horyzont też powykręcany. Jak śmiertelny astygmatyzm spadający bez ostrzeżenia.

Potrzebna mi jest chwila wytchnienia. Tuż przede mną jakaś obskurna jadłodajnia, w środku sami biali, wszyscy jedzą. Pan Tagomi pchnął drewniane drzwi wahadłowe. Zapach kawy. W kącie ryczy jakaś groteskowa szafa grająca; skrzywił się i podszedł do lady. Wszystkie miejsca zajęte przez białych. Pan Tagomi podniósł głos. Kilku białych spojrzało w jego stronę. Ale żaden się nie ruszył! Żaden nie ustąpił mu miejsca! Po prostu jedli dalej.

— Ja żądam! — powiedział pan Tagomi do najbliższego białego; krzyknął mu prawie do ucha.

Mężczyzna odstawił filiżankę z kawą.

— Uważaj, Tojo — powiedział.

Pan Tagomi rozejrzał się po sali; wszyscy przyglądali mu się z wyrazem wrogości. I żaden się nie ruszył.

Świat z Bardo Thodol, pomyślał pan Tagomi. Gorący wiatr niosący mnie nie wiadomo dokąd. To jest wizja… ale czego? Czy dusza potrafi to znieść? Tak, Księga Zmarłych przygotowuje nas do tego; po śmierci dostrzegamy innych ludzi, ale wszyscy wydają się wrogo nastawieni. Jest się izolowanym. Pozbawionym oparcia. Straszliwa podróż i wszędzie światy cierpienia i nowych narodzin, gotowe przyjąć uciekającą, zastraszoną duszę. Omamy.

Wybiegł z jadłodajni. Drzwi zamknęły się za nim; znowu był na ulicy.

Gdzie ja jestem? Wyrwany ze swego świata, ze swego czasu i przestrzeni.

Ten srebrny trójkąt mnie zdezorientował. Zerwałem się z kotwicy, straciłem grunt pod nogami. Oto rezultat moich wysiłków. Lekcja na całe życie. Człowiek nie wierzy własnym zmysłom… i dlaczego? Żeby błąkać się bez map i drogowskazów?

Hipnotyczny stan. Zdolność postrzegania tak zmniejszona, że powstaje stan półmroku; świat widziany wyłącznie w symbolicznym, archetypowym aspekcie, totalnie przemieszanym z materiałem podświadomości. Typowe dla wywołanego przez hipnozę somnambulizmu. Muszę skończyć z tym przerażającym snuciem się wśród cieni; skoncentrować uwagę i odzyskać równowagę psychiczną.

Poszukał w kieszeniach srebrnego trójkąta. Nie ma. Na ławce w parku razem z teczką. Katastrofa.

Zgięty wpół pobiegł z powrotem na skwer.

Drzemiący włóczędzy przyglądali mu się ze zdziwieniem, kiedy śpieszył alejką. Jest ławka. I oparta o nią teczka. Ale ani śladu srebrnego trójkąta. Poszukiwania. Tak, wpadł w trawę; leży częściowo zasłonięty. Tam, gdzie go cisnął w gniewie.

Usiadł ciężko dysząc.

Skoncentrować się na srebrnym trójkącie ponownie, pomyślał, kiedy wrócił mu oddech. Wpatrzyć się w niego z całą siłą i liczyć. Przy dziesięciu wydać przenikliwy okrzyk. Erwache na przykład.

Idiotyczne marzenia na jawie typu eskapistycznego, pomyślał. Naśladownictwo najbardziej niezdrowych objawów wieku dojrzewania raczej niż jasna, czysta niewinność autentycznego dzieciństwa. Akurat to, na co zasługuję.

Wszystko to moja własna wina, nie zamiar pana Childana czy rzemieślnika. Jedyną przyczyną moja własna zachłanność. Nie można zrozumienia osiągać na siłę.

Liczył powoli, na głos, a potem zerwał się na równe nogi.

— Przeklęta głupota! — zawołał.

Czy zamroczenie ustąpiło?

Rozejrzał się dokoła. Nieostrość ustąpiła, jak się wydaje. Po tym można docenić celne słowa świętego Pawła… „Teraz widzimy przez zwierciadło”. To nie przenośnia, lecz trafne powołanie się na odkształcenie optyczne. My rzeczywiście widzimy astygmatycznie w fundamentalnym sensie: nasza przestrzeń i czas są wytworami naszej własnej psychiki i mogą ulegać chwilowym zniekształceniom, jak przy ostrym zaburzeniu ucha środkowego.

Chwiejemy się wówczas ekscentrycznie, tracąc wszelkie poczucie równowagi.

Pan Tagomi usiadł, schował srebrną bryłkę do kieszeni marynarki i zastygł z teczką na kolanach. Powinienem teraz pójść, powiedział sobie, i zobaczyć, czy ta zwyrodniała konstrukcja… jak ten człowiek ją nazwał? Autostrada Embarcadero. Czy nadal tam straszy.

Zabrakło mu jednak odwagi.

Przecież nie mogę tu siedzieć bez końca, pomyślał. Robota czeka, jak mawia tutejszy lud.

Dylemat.

Dwaj mali Chińczycy dokazując hałaśliwie przechodzili alejką. Zerwało się stadko gołębi, chłopcy przystanęli.

— Hej, malcy! — zawołał pan Tagomi, sięgając do kieszeni. — Chodźcie tutaj.

Chłopcy podeszli ostrożnie.

— Macie tu dziesiątkę — pan Tagomi rzucił im monetę; chłopcy wyszarpywali ją sobie. — Zejdźcie na Kearny Street i zobaczcie, czy są jakieś riksze. Potem wróćcie i powiedzcie mi.