Z jednej strony, myślał Childan, byłoby nawet dobrze w biały dzień wnieść samemu swoje bagaże do budynku Nippon Times. Cóż za wspaniały gest! Właściwie nie jest to prawnie zakazane; nie poszedłbym za to do więzienia. I zademonstrowałbym swoje prawdziwe uczucia, te, których nigdy nie ujawnia się w życiu publicznym. Ale…
Mógłbym to zrobić, myślał, gdyby nie kręcili się tu ci przeklęci czarni niewolnicy; zniósłbym pogardę tych, co stoją nade mną — ostatecznie okazują mi pogardę i poniżają mnie codziennie. Ale żeby zobaczyli mnie ci, co stoją poniżej mnie, odczuć ich lekceważenie… Jak ten chińczak pedałujący przede mną. Gdybym nie wziął rikszy, gdyby zobaczył, że idę pieszo na spotkanie…
Wszystkiemu są winni Niemcy. To ich dążenie, żeby odgryźć więcej, niż mogą przełknąć. Ledwo udało im się z największym trudem wygrać wojnę, a natychmiast zabrali się do podboju planet, jednocześnie w kraju wydając prawa, które… no cóż, idea była dobra. Przecież udało im się z Żydami, Cyganami i badaczami Pisma Świętego. I Słowianie zostali odepchnięci o dwa tysiące lat wstecz, do swojej kolebki w Azji. Wyparci całkowicie z Europy, ku ogólnemu zadowoleniu. Z powrotem do wypasania jaków i polowania z łukiem. Te wielkie lśniące czasopisma drukowane w Monachium i rozsyłane do wszystkich bibliotek i kiosków… Każdy może zobaczyć na własne oczy całostronicowe kolorowe zdjęcia: błękitnoocy, jasnowłosi aryjscy osadnicy pracowicie siejący, orzący i zbierający na rozległych polach Ukrainy, tego spichlerza świata. Nie ma wątpliwości, że to ludzie szczęśliwi, a ich domy i gospodarstwa uderzają schludnością. Nie widzi się już zdjęć pijanych Polaków siedzących w otępieniu przed walącymi się chałupami lub oferujących kilka nędznych brukwi na wiejskim targu. Wszystko to należy do przeszłości, tak jak rozjeżdżone polne drogi, które jesienne deszcze zmieniały w nieprzejezdną bryję.
Ale Afryka… Tutaj dali się ponieść entuzjazmowi i choć trzeba ich za to podziwiać, to rozsądek nakazywałby zaczekać nieco, na przykład do zakończenia Planu Pług. O, tutaj hitlerowcy pokazali, co potrafią, ujawnili w pełni swoją artystyczną duszę. Morze Śródziemne zamknięte, osuszone, przekształcone w pola uprawne dzięki wykorzystaniu energii atomowej: cóż za rozmach! Jak to dało po nosie różnym prześmiewcom, na przykład niektórym kpiarzom z Montgomery Street. Co prawda w Afryce prawie się udało… ale w planach tego typu prawie jest słowem bardzo ważnym. Po raz pierwszy pojawiło się ono w głośnej broszurze Rosenberga z roku 1958. „Co zaś do ostatecznego rozwiązania problemu afrykańskiego, to prawie udało nam się zrealizować nasze cele”.
A jednak trzeba było dwustu lat, żeby pozbyć się amerykańskich krajowców, Niemcy zaś prawie osiągnęli to w Afryce w ciągu lat piętnastu. Więc do krytyki nie ma podstaw. Childan, nawiasem mówiąc, posprzeczał się niedawno na ten temat podczas obiadu ze znajomymi kupcami. Oczekiwali widocznie cudów, jakby hitlerowcy mogli przekształcać świat za pomocą magii. Tymczasem to nauka, technika oraz ich przysłowiowy talent do pracy; Niemcy do wszystkiego się przykładają. A kiedy coś robią, robią to solidnie.
Zresztą i tak loty na Marsa odwróciły uwagę świata od kłopotów w Afryce. Wszystko sprowadzało się do tego, co powiedział kolegom kupcom: to, co Niemcy mają, a czego nam brakuje, to idealizm. Można ich podziwiać za zamiłowanie do pracy czy gospodarność… ale motorem jest tutaj marzenie. Loty kosmiczne najpierw na Księżyc, potem na Marsa. Czyż to nie jest najstarsze marzenie ludzkości, nasz sen o potędze? A Japończycy? Znam ich dość dobrze; ostatecznie mam z nimi do czynienia codziennie. To są, powiedzmy sobie otwarcie, ludzie Wschodu. Żółci. My, biali, musimy się im kłaniać, bo mają władzę. Ale nasze oczy skierowane są na Niemcy; widzimy, co można osiągnąć tam, gdzie zwyciężyli biali, i to jest coś zupełnie innego.
— Zbliżamy się do budynku Nippon Times, proszę pana — odezwał się chińczak, dysząc ciężko po wjeździe na wzgórze. Zwolnił teraz.
Childan usiłował wyobrazić sobie klienta pana Tagomi. Oczywiście musiał to być ktoś ogromnie ważny; ton głosu pana Tagomi w telefonie, jego ogromne podniecenie zdradzały to niedwuznacznie. W myślach Childana pojawił się obraz jednego z jego własnych bardzo ważnych klientów, człowieka, który przyczynił się walnie do stworzenia Childanowi reputacji w najwyższych sferach nad zatoką San Francisco.
Przed czterema laty Childan nie był specjalistą od rzeczy rzadkich i cennych, jak obecnie; prowadził mały, mroczny antykwariat. W sąsiedztwie mieściły się sklepy z używanymi meblami, towarami żelaznymi i pralnie. Nie była to dobra dzielnica. W nocy zdarzały się napady zbrojne, a czasem i gwałty mimo wysiłków policji San Francisco i nawet japońskich szefów, Kempeitai. Wszystkie witryny sklepów miały opuszczone na noc żelazne kraty dla zapobieżenia włamaniom. A jednak pewnego dnia zawędrował do tej dzielnicy starszy Japończyk, były wojskowy, major Ito Humo. Wysoki, szczupły, siwowłosy, zawsze wyprostowany major Humo po raz pierwszy uświadomił Childanowi, co można zrobić w jego branży.
— Jestem kolekcjonerem — wyjaśnił major Humo. Spędził całe popołudnie grzebiąc w stosach starych czasopism. Swoim łagodnym głosem opowiedział o czymś, czego Childan nie był jeszcze wówczas w stanie w pełni ocenić: dla wielu bogatych, kulturalnych Japończyków historyczne przedmioty amerykańskiej kultury masowej były równie interesujące jak bardziej tradycyjne antyki. Dlaczego tak się działo, major nie wiedział; jego największą pasją było zbieranie starych czasopism poświęconych amerykańskim mosiężnym guzikom i samych guzików. Było to zjawisko typu zbierania znaczków lub monet; próżno by szukać racjonalnego uzasadnienia. Bogaci kolekcjonerzy płacili grube sumy.
— Dam panu przykład. Czy wie pan, co to są karty z okropnościami wojny? — powiedział major z pożądliwym błyskiem w oku.
Po chwili namysłu Childan coś sobie przypomniał. Kiedy był dzieckiem, takie kartki dodawano do gumy do żucia. Po cencie sztuka. Była to cała seria przedstawiająca różne okropności wojny.
— Mój bardzo dobry przyjaciel — ciągnął major — zbiera „Okropności wojny”. Brakuje mu teraz tylko jednej: „Zatopienia Panay”. Oferuje znaczną sumę pieniędzy za tę jedną kartę.
— Rzucane karty — powiedział nagle Childan.
— Słucham?
— Rzucaliśmy je. Każda karta miała stronę z obrazkiem i pustą, jak orzeł i reszka. — Miał wtedy chyba z osiem lat. — Każdy z nas trzymał talię takich kart. Staliśmy twarzami do siebie i obaj rzucaliśmy karty tak, żeby obracały się w powietrzu. Chłopak, którego karta upadała licem do góry, zabierał obie. — Jak to miło przypomnieć sobie te dobre czasy, dawne, szczęśliwe dni dzieciństwa!
— Słyszałem, jak mój przyjaciel rozmawiał o swoich kartach — odezwał się major Humo po chwili zastanowienia — ale nigdy o tym nie wspomniał. Przypuszczam, że on nie wie, do czego używano tych kart.